Chłopiec numer cztery
Titanic zatonął w trakcie swojego pierwszego rejsu. Tragedia miała miejsce 113 lat temu, w nocy z 14 na 15 kwietnia 1912 roku. W katastrofie zginęło półtora tysiąca osób. Nie będę opisywał szczegółowo tych wydarzeń – od tego są inne magazyny i książki. Chcę skupić się na funeralnym aspekcie katastrofy.

Akcję poszukiwania zwłok prowadzili głównie amatorzy. Właściciel Titanica, firma White Star Line, angażował ich według najważniejszego w tamtej chwili kryterium: natychmiastowej dostępności. Oprócz niefachowców na miejsce katastrofy udało się ściągnąć również nielicznych specjalistów.
Z portu Halifax w Kanadzie wyruszył statek Mackay Bennett – jednostka zajmująca się układaniem kabli podwodnych i naprawami na morzu. Tym razem na jej pokładzie znalazły się trumny, lód, metalowe obciążniki i zapas środka balsamacyjnego, którym dysponowało miasto. Balsamistą, który miał zakonserwować ciała ofiar, był John R. Snow Junior z domu pogrzebowego Snow & Company Undertakers. Firma działa do dzisiaj – obecnie pod nazwą J.A. Snow Funeral Home.
Topielców balsamowano na pokładzie. Funkcję stołu balsamacyjnego pełniła trumna. Podobny „warsztat pracy” znajdował się na statku SS Mina, który wyłowił 17 ofiar.
Po przybyciu okrętu do Halifax wiele ciał trzeba było ponownie zabalsamować. Ówczesne przepisy w Kanadzie wymagały, by zwłoki przeniesione ze statku na ląd były zabalsamowane. Zapasy środka do konserwacji ciał na pokładzie były ograniczone. Snow miał dwa wyjścia: zabalsamować dokładnie tylko część zwłok albo zakonserwować wszystkie ciała, używając mniejszej ilości środka, potem zaś dokończyć zabieg na lądzie. Ze względu na przepisy pierwsza opcja nie wchodziła w grę. Balsamista musiał wstępnie zakonserwować wszystkie zwłoki, aby urzędnicy w porcie pozwolili wnieść je na ląd.
Nawiasem mówiąc, przed katastrofą Titanica natychmiastowe akcje wyławiania zwłok nie były normą. Jeśli statek rozbijał się w miarę blisko lądu, miejscowe władze lub przybrzeżni mieszkańcy ruszali rozbitkom na ratunek, wyławiając przy okazji zwłoki. W przypadku katastrofy na pełnym morzu sytuacja wyglądała zgoła inaczej: zanim informacja o rozbiciu się jednostki do kogokolwiek dotarła, upływało dużo czasu, poza tym miejsce katastrofy znano tylko w przybliżeniu i określano je na podstawie przebieg szlaków morskich.
Nikt więc nie organizował akcji wyławiania zwłok rozbitków. Załogi, które natrafiały na ciała przypadkiem, nie były skore do ich wyławiania. Marynarze mający przybić do brzegu za kilka dni, a nierzadko tygodni, zdawali sobie sprawę, że rozkładające się zwłoki stanowią zagrożenie dla ich zdrowia. Poza tym znalezienie ciał rozbitków zaledwie kilka godzin po katastrofie graniczyło z cudem. Prądy robiły swoje. Podczas akcji ratunkowej na Titanicu ratownicy skupili się na pomocy żywym, a nie na odławianiu zwłok. Szalupie z ciałami trojga rozbitków, którzy przeżyli katastrofę, lecz zmarli z wyziębienia, pozwolono po prostu odpłynąć. Miesiąc później natrafiła na nią załoga statku Oceanic – trzysta kilometrów od miejsca katastrofy.
Na początku XX w. wprowadzono zmiany w nawigacji morskiej. Od 1910 roku każda jednostka opuszczająca amerykański port musiała mieć na wyposażeniu radio. Od tej pory łatwiej było pomóc statkom na pełnym morzu.
Dziecko, które stało się symbolem
Różne źródła podają inne liczby dotyczące statku, katastrofy, akcji ratunkowej itp. Różnice między nimi bywają minimalne. Jest jednak liczba, której wartość nie ulega jakiejkolwiek wątpliwości. Jeden. To liczba zwłok młodszych dzieci wyłowionych po katastrofie Titanica przez załogę statku Mackay Bennett. Inne jednostki również znalazły ciała dzieci, ale było ich niewiele. Zapewne ze względu na zasadę obowiązującą podczas morskich akcji ratunkowych, w myśl której najpierw pomagano kobietom i dzieciom, co dało im lepszy wskaźnik przeżycia.
Chociaż John Snow Junior miał doświadczenie, wyłowienie ciała dziecka było dla niego dojmującym przeżyciem. Chłopiec miał na sobie szary płaszcz obszyty na mankietach i kołnierzu futrem, a pod płaszczem kryło się jeszcze kilka warstw ubrań, co wskazywało na troskę opiekunów o ochronę dziecka przed zmarznięciem. Malec nosił brązowe buty z zapięciami na guziki. Jego zwłoki były czwartymi, które załoga Mackay Bennett wyłowiła pierwszego dnia akcji ratunkowej. „Chłopiec dryfował ku nam z twarzą zwróconą do góry; ten widok wycisnął łzy z oczu marynarzy” – odnotował w swoich zapiskach Snow Junior.
Tragizm okoliczności był, zdaje się, o wiele większy, niż załoga Mackay Bennett sobie wyobrażała, ruszając z portu. Ratownicy musieli pływać łodziami pośród szczątków statku, odłamków lodowca i zwłok, które w białych kamizelkach ratunkowych wyglądały jak „stada mew”. W trakcie jednego rejsu na łódź wciągano do ośmiu ciał. Musiało to być traumatyczne przeżycie dla tych marynarzy, którzy co prawda mieli do czynienia z pojedynczymi zgonami na morzu, a tu musieli wydobyć z wody setki zwłok. Tylko 23 kwietnia wyłowili 128 ciał.
W sumie odnaleźli ich 337. Zwłoki chłopca nabrały dla marynarzy z Mackay Bennett specjalnego znaczenia i stały się symbolem tej akcji ratunkowej. Najprawdopodobniej dlatego nikomu nie przyszło do głowy, żeby ciało dziecka wrzucić z powrotem do morza. Tak: wrzucić z powrotem do morza – to nie pomyłka. Akcja ratunkowa pasażerów Titanica ma swoją ciemną stronę. Mackay Bennett dysponował ograniczoną ilością środka balsamacyjnego i lodu w jego zastępstwie. W pewnym momencie musiała zapaść decyzja o pochowaniu części rozbitków w morzu. Zmarłych obciążono metalowymi ciężarkami (na pokładzie było 12 ton metalu zabranego w tym celu) i urządzono im pochówek morski.
Frederick Lardner, kapitan Mackay Bennett, przyznał potem, że selekcję prowadzono m.in. na podstawie stanu zwłok. Według Lardnera niektóre ciała były „zbyt okaleczone, by zabrać je na brzeg”.
Równi i równiejsi

Kryterium stanu zwłok obowiązywało, ale nie było jedynym, a nawet głównym wyznacznikiem. Gdy Mackay Bennett przybył na miejsce katastrofy, szybko okazało się, że ofiar jest zbyt wiele nie tylko, by zakonserwować je na czas podróży, ale nawet zabrać na pokład. Wprowadzono więc kryterium bogactwa: ofiary ubrane w odzież z wyższej półki zatrzymano na pokładzie, ci zaś, którzy, sądząc po wyglądzie, nie byli pasażerami pierwszej klasy, poszli na dno obciążeni metalem. Tylko jednego pasażera pierwszej klasy pochowano na morzu. Resztę ciał zabrano na ląd.
Zwłoki osób niezidentyfikowanych miały większe szanse na skończenie w morzu. W raporcie z akcji ratunkowej odnotowywano decyzje lapidarnie, bez emocji: „Nr 63. Kobieta. Niezidentyfikowana. Wiek: 22 lata. Miała przy sobie torebkę z fotografią młodego mężczyzny w środku oraz medalion z miejscem na zdjęcie. Poza tym żadnych możliwości identyfikacji. Pochowana w morzu”.
Zidentyfikowane zwłoki pasażerów pierwszej klasy zabierano na ląd. Powód był czysto merkantylny: bilet pierwszej klasy na Titanica kosztował w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze ponad 100 tysięcy dolarów. Taki pasażer niemal na pewno miał wykupione ubezpieczenie na życie (zwłoki były niezbitym dowodem, że jego wypłata się należy), a jego rodzinę było stać na zwrot kosztów związanych z konserwacją zwłok i transportem na ląd i dalej w głąb kraju. Kapitan Lardner miał też niepokoić się tym, że rodziny bogaczy mające problemy z załatwieniem spraw majątkowych ze względu na brak ciał mogły pozwać go do sądu. Chociaż źródło mówiące o tych obawach budzi wątpliwości, kapitan z pewnością brał pod uwagę taki rozwój wydarzeń, nawet jeżeli nigdy nie powiedział o tym głośno. Śmierć zrównuje ponoć wszystkich, ale niekoniecznie tak było na pokładzie Mackay Bennett.
Pasażerowie wyglądający na bogatych dostali trumny, resztę owinięto w płótno. Według niektórych źródeł części ciał w ogóle nie przykryto: leżały w długich rzędach, tworząc jednorodną masę ramion, nóg i głów.
Faktu nierównego traktowania zwłok nikt nie krył. Ksiądz Canon Hind wprost stwierdził, że pochówki morskie stanowiły ulgę dla rodzin biedniejszych pasażerów, bo pozwoliły im zaoszczędzić na kosztach pogrzebu. Chłopiec nr 4 był ubrany schludnie, ale nie bogato. Oceniono go na pasażera trzeciej klasy. Przed pochówkiem w morzu uratował go młody wiek i współczucie marynarzy.
Wszystkie ciała sprowadzone na ląd umieszczono na tafli lodowej w klubie curlingowym Mayflower w Halifax, co było wskazówką, że balsamacja na pokładzie Macket Bennett pozostawiała wiele do życzenia.
Miejscowy koroner, John Henry Barnstead, wykazał się przytomnością umysłu, nakazując zniszczenie ubrań zmarłych, żeby nie połaszczyli się na nie amatorzy pamiątek po katastrofie. Nie sposób odmówić mu daru przewidywania. Do dzisiaj przedmioty z Titanica osiągają absurdalnie wysokie ceny, nawet jeżeli mówimy o obiektywnie bezwartościowych rzeczach, takich jak herbatnik pochodzący z masowej produkcji.
Podczas niszczenia ubrań chłopca nr 4 znów potraktowano w wyjątkowy sposób. Jeden z policjantów palących odzież, sierżant Clarence Northover, nie był w stanie wrzucić do ognia dziecięcych butów. Wziął je na posterunek i włożył do szuflady, a po przejściu na emeryturę zabrał je do domu. Ostatecznie jego wnuk podarował buty chłopca miejscowemu Muzeum Morskiemu, które ma stałą wystawę poświęconą Titanicowi.
Osierocony, lecz nie porzucony
Zwłoki nieprzetransportowane przez rodziny w głąb kraju pochowano na cmentarzach w Halifax. Większość zmarłych spoczęła na dużej, wielowyznaniowej nekropolii Fairview Lawn Cemetery. Mimo ogromnych wysiłków ze strony urzędów i służb w sprawie ustalenia tożsamości rozbitków znaczna część osób pozostała niezidentyfikowana.
Chłopiec nr 4 też pozostał anonimowy, nikt nie zgłosił się po jego ciało. Dziecko, jak wspomniałem, było ubrane skromnie, ale schludnie. Jest mało prawdopodobne, by podróżowało samo. Najpewniej cała jego rodzina zginęła na Titanicu. Chłopiec mógł zostać osierocony, ale nie porzucono go: załoga statku Mackay Bennett złożyła się na jego pogrzeb i pomnik. Sześciu członków załogi niosło trumnę z kościoła do grobu. Wśród nich był 24-letni wówczas Cliff Crease, który wiele lat później spoczął w grobie niemal sąsiadującym z grobem anonimowego dziecka.
Historia chłopca nr 4 doczekała się zakończenia wiele dekad później. W 2001 roku grupa osób w oparciu m.in. o dowody genealogiczne zwróciła się do miejscowego koronera o ekshumację niezidentyfikowanych ciał ofiar katastrofy, w przypadku których istniało prawdopodobieństwo ustalenia tożsamości. Na tej liście znalazł się chłopiec nr 4.
Gleba w Halifax jest wilgotna na skutek sporej ilości opadów i charakteryzuje się dużym stopniem kwasowości. Nie są to warunki sprzyjające dobremu zachowaniu zwłok, nic więc dziwnego, że lwia część grobu okazała się pusta. Grób chłopca nr 4 był ozdobiony małym pomnikiem, na którym wyryto napis: „Wzniesiono ku pamięci nieznanego dziecka, którego szczątki odnaleziono po katastrofie Titanica 15 kwietnia 1912 roku”.
W środku znalazło się nieco pozostałości trumny, ale ciało uległo całkowitemu rozkładowi. Drobiazgowe przeszukanie grobu ujawniło trzy zęby, wszelkie tkanki miękkie jednak zniknęły. Oprócz tego znaleziono plakietkę z brązu z wyrytym napisem: „Nasz Mały”, co potwierdzało, że był to na pewno grób chłopca nr 4. Do tylnej ściany plakietki przylgnął mały fragment kości. Udało się z niego odtworzyć w laboratorium częściowy profil DNA. Było to jednak za mało, żeby dać Chłopcu nr 4 tożsamość.
Wówczas ktoś przypomniał sobie o butach w Muzeum Morskim. Dzięki pobranym z nich próbkom naukowcy uzupełnili brakujące dane w profilu DNA i porównali je z próbkami osób, które zwróciły się do koronera o ekshumację. Chłopiec nr 4 wreszcie otrzymał imię. Okazało się, że to Sidney Leslie Goodwin. Nikt z załogi Mackay Bennett nie przypuszczał nawet, że ich dobroć i bezinteresowność umożliwią kiedyś chłopcu symboliczny powrót do rodziny.
autor: Duncan Norris pracuje w Australii. Jest balsamistą, specjalizuje się w konserwacji i rekonstrukcji ciał ofiar masowych katastrof.
źródło: „Dodge Magazin”
tłumaczenie: Dariusz Jastrzębski