Magazyn
branży pogrzebowej

Cmentarz na dachu świata

W porównaniu z miejskimi cmentarzami, gdzie pod nowe groby wyrywa się każdą piędź wolnej ziemi, ta nekropolia nie jest zbyt zapełniona. Od 1922 roku do 21 maja 2017 roku pochowano tam 292 osoby. Pochówków z pewnością przybędzie, bo cmentarz, choć położony wysoko, stanowi pokusę, która pod koniec wędrówki graniczy z hipnotycznym transem.

SONY DSC

Mount Everest – 8 848 metrów wysokości, przeciętna temperatura: latem 19oC, a zimą 36oC, oczywiście na minusie. Powietrze? Jedna trzecia tego, co na poziomie morza. Podczas gdy w samolocie automatyka sztucznie utrzymuje ciśnienie odpowiadające pułapowi 1800-2500 metrów, żeby zapobiec niedotlenieniu wśród pasażerów, zdobywcy „dachu świata” nawet nie myślą, by na tej wysokości wspomagać się butlą tlenową. Dla nich to niemal początek wędrówki, a życiodajnego gazu musi im wystarczyć, gdy znajdą się już w tzw. strefie śmierci, jak określa się partie gór na wysokości od 7,9 kilometrów wzwyż.

Człowiek nie jest przystosowany do tego, by przetrwać niemal na wysokości przelotowej boeinga. Spada utlenienie krwi. Drobny wysiłek w normalnych warunkach, tam – blisko szczytu – oznacza walkę o każdy oddech. Krew gęstnieje, mogą pojawić się tzw. wysokogórski obrzęk płuc i wysokościowy obrzęk mózgu. Do tego brak apetytu, bo trawienie na tej wysokości jest niemal niemożliwe, a także bezsenność.

Wielu wspinaczy nie może spać w wyższych partiach gór, pozostali budzą się wiele razy, nierzadko łapiąc oddech. Do tego dochodzą mdłości, zawroty głowy i puchnięcie kończyn. W strefie śmierci nie należy przebywać dłużej niż 48 godzin, a i to pod warunkiem, że niemal cały czas korzysta się z butli tlenowej.

A kto umarł, ten zostaje

Jeszcze w XIX w. Mount Everest był znany jako Szczyt XV. Pierwszą oficjalną wyprawę zorganizowali nań Brytyjczycy w 1922 roku i wtedy właśnie pojawiły się pierwsze ofiary. Ekspedycja pod dowództwem Charlesa G. Bruce’a trzy razy próbowała zdobyć szczyt i za każdym razem ponosiła porażkę. Trzecia próba zakończyła się śmiercią siedmiu wspinaczy, których przysypała lawina o grubości 30 metrów. Wszyscy zmarli byli Nepalczykami. Trzynastu Brytyjczyków powróciło do domu. Mogli oni pochwalić się dotarciem na wysokość 8,326 m.

Od tej pory niemal każdego roku góry upominają się o śmiałków, których nie przerażają mordercze warunki wspinaczki. W drugiej połowie XX wieku, gdy zdobywanie ośmiotysięczników przestało być domeną specjalistycznych ekspedycji naukowych, każdy rok – z wyjątkiem 1977 – był okupiony przynajmniej jedną ofiarą.

W 2018 roku uzbierało się ich niemal 300. Najbardziej znaną, zapewne za sprawą umieszczanych w internecie zdjęć, jest Hindus Tsewang Paljor, który usiłował zdobyć szczyt w 1996 roku. Po śmierci nadano mu przydomek „Zielone Buty” – od charakterystycznego koloru obuwia, które nosił i które do dziś pozostało na jego stopach. Ciało Paljora stanowi punkt orientacyjny dla wspinaczy pokonujących szczyt od strony północnej. Inną znaną ofiarą była Niemka Hannelore Schmatz.

W 1979 roku weszła ona na szczyt ośmiotysięcznika wraz ze swoim mężem Gerhardem. Towarzyszył im Amerykanin Ray Genet. W drodze powrotnej kobieta zasłabła i oparła się o plecak, żeby odpocząć. Śmierć zastała ją w takiej właśnie pozycji. Nie ona jedyna zapłaciła najwyższą cenę za zdobycie szczytu. Genet zmarł niedługo potem w wyniku niedotlenienia. Z życiem uszedł natomiast towarzyszący im szerpa (tragarz, zazwyczaj z plemienia Szerpów w Himalajach), który przez kilka godzin pozostał przy zwłokach, chociaż stracił większość palców u rąk i u nóg.

W jednym kawałku wrócił do domu tylko Gerhard Schmatz, ale góry nie powiedziały jeszcze ostatniego słowa w sprawie jego żony. W 1984 roku na Mount Everest wyruszyła wyprawa zorganizowana przez nepalską policję. Dwóch doświadczonych wspinaczy – 36-letni Yogendra Bahadur Tapa oraz jego młodszy o rok przewodnik Ang Dorjee – miało odnaleźć zwłoki zmarłej Niemki. Ich ciała znaleziono niemal u szczytu góry. Były splątane linami.

Ośmiotysięczniki zazdrośnie strzegą swoich ofiar. Ogromna większość ciał poległych w tych górach osób zostaje tam na stałe. Ze względu na rozrzedzone powietrze helikoptery nie latają tak wysoko. Sprowadzenie zwłok z wyższych partii gór wymaga współpracy kilku bardzo silnych osób.

W strefie śmierci niesienie jednego kilograma wymaga od organizmu takiego wysiłku, jak dźwiganie kilku kilogramów w normalnych warunkach. Ci, którzy wchodzą w wysokie partie gór, sami balansują na bardzo cienkiej granicy między życiem a śmiercią. Niska temperatura, silny wiatr, brak tlenu, dolegliwości zdrowotne oraz fakt, że ciała są całkowicie zmarznięte i przez to trudne do znoszenia, sprawia, że ofiary gór zostawia się tam, gdzie umarły.

– W górach nawet podniesienie papierka po cukierku wymaga wysiłku. Wszystko przez to, że brakuje tlenu, ale też dlatego, że najpierw trzeba rozbić lód znajdujący się wokół niego – uświadamia Ang Tshering, prezes Nepalskiego Stowarzyszenia Wspinaczy. – Zwłoki, które normalnie ważą 80 kilogramów, na skutek oblodzenia mogą zwiększyć swoją wagę nawet do 150 kilogramów. A do tego trzeba jeszcze doliczyć ciężar lodu, który do nich przymarzł.

Gdyby rodzina zmarłego uparła się na zniesienie zwłok, za wyprawa musiałaby zapłacić od 30 do 70 tys. dolarów – zapewne płatnych z góry, żeby rodzina ratownika została z pieniędzmi, gdyby ten zginął. A środki na to trzeba wysupłać samemu. Firmy ubezpieczeniowe oferują co prawda polisy obejmujące ratowanie żywych wspinaczy, ale odmawiają pokrywania kosztów sprowadzenia ich zwłok.

Czy to znaczy, że w wyższych partiach gór będziemy na każdym kroku potykać się o zwłoki? Okazuje się, że 300 ciał to za mało, by narobić tłoku na tak ogromnej przestrzeni. – Everest nie jest usiany ciałami – przekonuje Mark Holler, który sam jest wspinaczem wysokogórskim.

– Rzeczywiście zginęło tam ponad 200 osób, a większość z nich tam została, ale Everest to olbrzymia przestrzeń. Większość ciał leży niewidoczna na ścianie północnej i ścianie Kangshung albo w szczelinach lodowca Khumbu. Są to miejsca tak niedostępne, że równie dobrze zwłoki mogłyby leżeć kilkaset metrów pod ziemią. Prawdopodobieństwo, że ktoś się na nie natknie, jest nieduże – zapewnia Holler.

Na granicy transu

Część zwłok jest jednak widoczna i stanowi nie tylko punkt orientacyjny, ale i przestrogę dla tych, którzy je mijają. Jednak to ostrzeżenie jest lekceważone. Zbliżając się do szczytu, wielu wspinaczy doświadcza tzw. gorączki szczytowej – niepohamowanego pragnienia, by dotrzeć na wierzchołek niezależnie od tego, co dzieje się wokół. O tym, do czego ten stan może prowadzić, niech świadczy przypadek Davida Sharpa. W 2006 roku po raz trzeci wyruszył on samotnie na Mount Everest. Dotarł na szczyt i rozpoczął wędrówkę w dół. Zmęczony, postanowił odpocząć w miejscu, gdzie leżą zwłoki Tsewanga Paljora.

Mordercze warunki na szczycie sprawiły, że dopadły go osłabienie i dezorientacja. Usiadł na ziemi, podciągnął nogi pod brodę i położył na nich głowę, żeby odpocząć. To osłabienie było oznaką poważnych kłopotów ze zdrowiem. Mimo to Sharp żył jeszcze przez kilkadziesiąt godzin. Od 14 maja od godz. 11 do godzin przedpołudniowych 15 maja minęło go około 40 wspinaczy. Chociaż widzieli, że Sharp jest w złym stanie, większość nie próbowała mu pomóc.

Niektórzy minęli go dwukrotnie – podczas wchodzenia na szczyt i w drodze na dół. Kilka osób, wracając z wierzchołka, skontaktowało się z bazą w niższych partiach gór, żeby poinformować o złym stanie Sharpa. Dostali radę, by nie zatrzymywać się i kontynuować schodzenie. Osobą, która realnie próbowała udzielić mężczyźnie pomocy, był szerpa. Natknął się on na Sharpa 15 maja około godz. 15, wędrując z innymi wspinaczami. Tragarz usiłował podać mężczyźnie tlen z butli, ale był on już w bardzo złym stanie. Szerpa zauważył, że wspinacz nie miał rękawiczek i jego dłonie były poważnie odmrożone. Skontaktował się więc z dowódcą ekspedycji, pytając, co robić. W odpowiedzi usłyszał, żeby ruszał w dół. – Ten facet jest już praktycznie martwy – orzekł dowódca.

Ta obojętna postawa kilkudziesięciu osób wobec umierającego człowieka podzieliła środowisko wspinaczy i wywołała dyskusję na temat etyki ich postępowania. Oskarżono ich też o znieczulicę. Niektórzy wskazywali, że Sharpowi nikt nie udzielił pomocy, bo wspinacze byli właśnie pod wpływem gorączki szczytowej – w tym stanie ludzie nie zwracają uwagi na duszności, kołatanie serca, zawroty głowy czy inne objawy niedotlenienia u siebie, a co tu mówić o jakimś przysypiającym nieszczęśniku znajdującym się na szlaku. Liczy się tylko cel, który jest już w zasięgu ręki.

A co z tymi, którzy schodzili? No cóż, tym gorączka szczytowa już przeszła, ale za to włączył się u nich instynkt samozachowawczy – spieszyli w dół, aby samemu nie paść ofiarą góry. W strefie śmierci nie można spędzić dłużej niż 48 godzin, i to mając butlę tlenową. Jeśli ktoś będzie tam dłużej, prawdopodobnie zostanie tam już na zawsze. Poza tym kto podejmie się niesienia dodatkowych kilkudziesięciu kilogramów – nawet rozłożonych na kilka osób – jeśli dźwiganie na nogach własnego ciężaru w tych warunkach prowadzi organizm na skraj wytrzymałości?

Nie tylko Mount Everest

Szczyt XV – jak go zwali nasi XIX-wieczni przodkowie – nie jest wszak jedynym ośmiotysięcznikiem. Inne wysokie góry również były świadkami śmierci rzeszy wspinaczy. Chociażby K2 – drugi najwyższy szczyt na Ziemi. Od 1939 roku nie wróciło stamtąd około 100 osób, w tym kilku Polaków.

W 1982 roku w wyniku udaru na zboczach góry zmarła Halina Krüger-Syrokomska, cztery lata później na skutek upadku zginął Wojciech Wróż, a zaledwie siedem dni po nim na K2 pozostała na zawsze Dobrosława Miodowicz-Wolf, która zmarła z powodu wycieńczenia organizmu.

Kolejny ośmiotysięcznik, Kangchenjunga, też zabiera śmiałków rzucających mu wyzwanie. Od 1905 roku doliczono się ponad 50 ofiar, a lista nie jest kompletna. Kolejne ośmiotysięczniki – Lhotse, Makalu, Cho Oyu, Dhaulagiri I, Mansalu… Na zboczach każdego z nich spoczywają szczątki osób, którym nie udało się zdobyć szczytu.

Ale co tam ośmiotysięczniki. Niebezpieczne mogą być góry, które nawet w porównaniu z naszymi Tatrami nie imponują wysokością. Ot, chociażby taka Góra Stołowa nieopodal Kapsztadu w RPA. Mierzy ona zaledwie 1084 metry, przy Mount Evereście jest to miniaturka, na którą wytrawny himalaista nawet nie zwróci uwagi. A jednak na tej górze rocznie ginie więcej ludzi niż na jakimkolwiek ośmiotysięczniku. Oczywiście nie są to zawodowi wspinacze, tylko turyści, a i przyczyny ich zgonów są inne.

Wypadki najczęściej zdarzają się wśród tych, którym chęć zaistnienia na Facebooku poprzez wrzucenie najefektowniejszego „selfika” odebrała rozum i stracili grunt pod nogami. Następne w kolejności są ofiary dezorientacji, które zgubiły drogę i umarły z odwodnienia. Trzecią przyczyną zgonów jest nagła zmiana pogody zaskakująca turystów, którzy nie są świadomi tego, że tysiąc metrów nad poziomem morza aura może być diametralnie inna niż na upalnym i słonecznym podnóżu góry. No i wreszcie Góra Stołowa jest ulubionym miejscem rozstania się z tym światem dla tych, którzy ciężar swojego istnienia uznali za nadmierny. W sumie przygodę z kapsztadzkim szczytem przypłaca życiem od 10 do 20 osób rocznie.

Zostawmy jednak nierozważnych turystów i samobójców z RPA i wróćmy na Mount Everest, który obdarzeni ponurym humorem himalaiści przechrzcili na Ever Rest – spoczywaj na wieki. Czy szlak znaczony ciałami stał się dla kogokolwiek ostrzeżeniem, że zdobywanie ośmiotysięczników nie jest najzdrowszym i najbezpieczniejszym hobby?

W 2010 roku Belg Geert van Hurck przekroczył już granicę strefy śmierci, gdy nieopodal dostrzegł jakąś „kolorową masę” na ziemi. Gdy zdał sobie sprawę, że to po prostu inny himalaista, podszedł w stronę kolegi, żeby ewentualnie zaproponować pomoc. Ale ta nie była już potrzebna. Z bliska van Hurck zobaczył mężczyznę z naciągniętą na głowę plastikową torbą. Ktoś mu ją nałożył, żeby uniemożliwić ptakom wydziobanie oczu zmarłego.

– W tym mężczyźnie zobaczyłem siebie – zwierzał się później van Hurck reporterowi BBC. – Czułem, że dalsza wspinaczka i świętowanie wejścia na szczyt będzie nie fair w stosunku do tego zmarłego.
Mimo że szczyt miał już niemal na wyciągnięcie ręki, zawrócił.

Beck Wethers, Amerykanin, który wybrał się na Mount Everest w 1996 roku i musiał wrócić z powodu czasowego oślepnięcia wywołanego wysokością i nadmiernym promieniowaniem ultrafioletowym, ma przesłanie dla tych, którzy myślą o wspinaczce: jeśli nie masz nikogo, komu na tobie zależy, nie masz nikogo, kto jest zależny od ciebie, jeśli nie masz rodziny, przyjaciół i jeśli masz ochotę załadować jedną kulę do bębna rewolweru, zakręcić i pociągnąć za spust, to Mount Everest jest dla ciebie.

Copyright 2023 | Realizacja: cemit.pl