Trzymać czy wyrzucić – decyzja, co zrobić po śmierci bliskiej osoby z jej rzeczami, jest często trudna i bolesna.
Śmierć mojej matki nie była zaskoczeniem; prognoza onkologa okazała się precyzyjna. Zdziwiło mnie co innego: łatwość, z jaką rozstała się ze swoimi rzeczami osobistymi. W drodze ze szpitala do hospicjum wstąpiliśmy do jej domu. Spodziewałem się długiego, obfitującego we łzy pożegnania z każdym bibelotem, tymczasem matka nawet nie weszła do środka. Zamiast tego spacerowała po ogrodzie, podczas gdy ja pakowałem rzeczy, o które prosiła – głównie ubrania, nic osobistego, o wartości sentymentalnej, z wyjątkiem Biblii. Potem wsiadła do samochodu i powiedziała: „Jedźmy”.
To było łatwe. Znacznie trudniejsze okazało się porządkowanie domu, gdy zmarła. Przejrzałem jej rzeczy razem z braćmi. Setki przedmiotów dobrze pamiętałem z dzieciństwa. Przypomniały mi matkę młodą, nieschorowaną, w pełni sił. W takich momentach krtań ściska skurcz, a do oczu napływają łzy. Inne rzeczy nie miały znaczenia, zarówno dla mnie, jak i – przypuszczam – dla matki. Ale wszystko trzeba było posortować, a potem rozdać, sprzedać albo wyrzucić.
Porządkowanie rzeczy po bliskim bywa równie trudnym momentem co pogrzeb. Wiele osób ma uczucie, że pozbywając się rzeczy zmarłego, zaciera ślady po nim samym. To bolesne przeżycie, więc chciałbym go oszczędzić bliskim, którzy będą sprzątać po mnie. Dlatego, na ile się da, postanowiłem sam posprzątać po sobie. Zabrałem się do tego 18 lat po śmierci matki, przy okazji remontu mojej pracowni. Usunąłem z niej wszystkie rzeczy i zacząłem je przeglądać: co na pewno już mi się nie przyda? Na początku pozbyłem się ponad 20 ładowarek, spora część z nich obsługiwała urządzenia, które już dawno wyniosłem do punktu z elektroodpadami. Do toreb z niepotrzebnymi rzeczami trafiła połowa moich książek i niemal wszystkie płyty CD i DVD. Zostawiłem tylko te, co do których byłem pewien, że do nich wrócę. Pożegnałem się z kilkoma torbami i plecakami. Potem nadszedł czas na drobniejsze rzeczy: zamiast trzech talii kart spokojnie wystarczy mi jedna.
To było oczyszczające doświadczenie, pozbawione strachu czy żalu. Dzięki niemu osiągnąłem chyba stan pewnej obojętności, który musiała odczuwać moja matka w drodze do hospicjum. Nie odliczam dni tak jak ona, ale wiem, że więcej jest ich za mną niż przede mną. Mam nadzieję, że reszta mojego życia będzie mniej zagracona”.
Życie takich historii pisze wiele. Bez względu na szerokość geograficzną podobnie je przeżywamy. Towarzyszy im smutek, żal, a często wyrzuty sumienia. Jednak, jak radzą specjaliści, musimy przez to przejść. – To jeden z elementów żałoby. Jej trwanie będzie zależało od tego, jak każdy z nas radzi sobie z utratą. Nie należy więc ani przesadnie się spieszyć, ani zanadto zwlekać, ale jednocześnie oswajać się ze świadomością, że z rzeczami, pamiątkami czy ubraniami, trzeba będzie coś zrobić – przekonują na swojej stronie czyściciele.pl osoby specjalizujące się w sprzątaniu po zmarłych.
Wyrzucajcie, co możecie
Część seniorów, wyprowadzając się z domu, pozostawia po sobie pobojowisko. Jak podaje na swoich łamach „New Zealand Listener”, skrajnym, ale bynajmniej niejedynym, przykładem jest historia mieszkanki Auckland w Nowej Zelandii. Jej rodzice co prawda nie zmarli, tylko przeprowadzili się do wioski dla emerytów. Kobieta miała zająć się sprzedażą ich domu, co okazało się wyzwaniem godnym Herkulesa. Starsi państwo mieli dwa podwójne garaże i dwie szopy w ogrodzie – wszystko, łącznie z domem, było zapełnione rupieciami. Potrzeba było 10 kontenerów na gruz, żeby pozbyć się większości rzeczy. Reszta z nich powędrowała do sklepów dobroczynnych lub została wywieziona na wysypisko śmieci. Ogarnięcie wszystkiego zajęło sześć miesięcy i zgodnie z tym, co mówi kobieta, było to najbardziej traumatyczne, wyczerpujące emocjonalnie i fizycznie pół roku w jej życiu. – Dla dobra waszych dzieci nie trzymajcie tylu szpargałów. Wyrzucajcie, co możecie – apeluje mieszkanka Auckland.
Chociaż jej przypadek należy do ekstremalnych, to sprzątanie po rodzicach niemal zawsze wiąże się ze sporym nakładem pracy w atmosferze smutku. John Loof, dyrektor organizacji dobroczynnej, jest już po sześćdziesiątce. Proces usuwania rzeczy po rodzicach przechodził etapami. Jego ojciec zmarł pięć lat temu, a matka odeszła w zeszłym roku. Przeprowadzali się dwukrotnie: z domu jednorodzinnego do mieszkania w bloku, a stamtąd do wioski dla emerytów. Mimo że przy każdej przeprowadzce starsi państwo pozbywali się części przedmiotów, po ich śmierci tych rzeczy zostało całkiem sporo. – Oczywiście w rodzinie wywiązały się dyskusje, czy powinniśmy spieniężyć przynajmniej część z nich. Ja jednak nie miałem zamiaru wystawiać stu przedmiotów na portalu aukcyjnym i dostać za wszystko sto dolarów. Ktoś zaproponował zabranie tych rzeczy do sklepu dobroczynnego. Wtedy zapytałem: „Zajmiesz się tym?” i to był koniec rozmowy – wspomina Loof.
Ostatecznie mężczyzna wynajął firmę sprzątającą – rozwiązanie praktyczne, choć niekoniecznie oszczędne. Loof ma świadomość, że porządkowanie domu rodziców byłoby łatwiejsze, gdyby zaczęła to robić za życia jego matka. – Mama była świadoma, że ma mnóstwo rzeczy w domu, i mawiała: „Muszę coś z tym zrobić”, ale nigdy się do tego nie zabrała. Myślę, że tak jest ze starszymi ludźmi. Rozum podpowiada: „Muszę się tego pozbyć”, a serce mówi: „Niech kto inny się tym zajmie”. To zrozumiałe – usprawiedliwia rodziców Loof.
Nie wszyscy są tak wyrozumiali. Rodzice Jenny, 52-letniej dyrektor działu HR, przeprowadzili się do wioski emeryckiej osiem lat temu. Sprzątanie ich domu i przeprowadzka ciągnęły się przez sześć miesięcy, a to, jak się okazało, była ledwie pierwsza tura. Gdy jej matkę (ojciec zmarł wcześniej) przenoszono z wioski do hospicjum, Jenny poświęcała przez miesiąc od czterech do pięciu godzin dziennie na porządkowanie domu. – Ich mieszkanie było pełne rzeczy gromadzonych od 50 lat. Nigdy nic nie wyrzucali. To był koszmar. Nie mieszkaliśmy z nimi już od 20 lat, a oni wciąż trzymali wszystkie nasze rzeczy – opisuje Jenny. – W łazience za puszkami lakieru do włosów, które przyrosły do półki od rdzy, znalazłam pojemnik pełen głów lalek Barbie, którymi bawiłyśmy się podczas kąpieli. Poza tym trafiłam na osiem kilogramów guzików posortowanych według koloru i wielkości oraz 12 słoiczków z kremem do twarzy – wszystkie takie same, wszystkie napoczęte i powkładane do czterech szuflad.
Jenny i jej siostra zapełniły tego typu przedmiotami dwa kontenery na gruz. Mnóstwo innych rzeczy trafiło do sklepów dobroczynnych. Dom rodziców był czysty, z odkurzonymi, wymytymi podłogami. Wydawało się, że panuje tam porządek, ale szuflady, szafki i garaż kryły tysiące rzeczy – niektóre pochodziły jeszcze z XIX wieku. – Mama zapakowała do pudełek rzeczy swojej mamy i nigdy więcej ich nie tknęła – mówi Jenny. – Wszystko to przyjechało z domu rodziców w Auckland do domu w wiosce emeryckiej. Przeprawa z inwentarzem rodziców skłoniła Jenny i jej męża do pozbywania się zbędnych rzeczy. Zainspirowali się matką znajomego, która – umierając – miała za cały dobytek jedną piżamę. Resztę rozdała lub wyrzuciła. Gdy pracownik zakładu pogrzebowego zapytał, w co ubrać zmarłą do pochówku, usłyszał, że w piżamę, którą zmarła miała na sobie.
Pakowanie swojego życia
Nie wszyscy są w stanie zmierzyć się z przemijaniem, a pozbywanie się rzeczy oznacza to, że czegoś nie będziemy już więcej potrzebować. Belinda musiała pomóc swojemu ojcu zaakceptować ten fakt, gdy po owdowieniu przeprowadzał się do wioski emeryckiej. uuu
Jego dom trafił na sprzedaż, a Belinda widziała, że przeprowadzka i pozbywanie się części rzeczy bardzo przygnębia i stresuje jej ojca. – Nie ma się co dziwić, przenosiny do wioski emeryckiej i wyrzucanie części dobytku to nic innego jak pakowanie swojego życia – tłumaczy Belinda, która postanowiła przepracować z ojcem emocje związane z przeprowadzką i pozbywaniem się dorobku życia. Wszystkie przedmioty, o których trzeba było zdecydować, czy będą wyrzucone, czy zostaną, Belinda przeniosła do jednego pokoju i razem z ojcem rozpoczęła ich przegląd, w trakcie którego prosiła, by opowiadał o swoich wspomnieniach i historiach związanych z każdą rzeczą. Dla obojga okazało się to cennym doświadczeniem, które dało im siłę do zmierzenia się z sytuacją.
Nie ma się co oszukiwać. Wielu starszym osobom trudno pogodzić się z przeprowadzką do wioski dla emerytów. Wiadomo, to początek nowego i końcowego etapu w życiu, jeśli nie liczyć hospicjum lub szpitala w ostatnich dniach. Poza tym przenosiny tam to kamień milowy, starzenie tymczasem to proces ciągły. Pewne rzeczy robimy po raz ostatni: podróżujemy samolotem, gramy w golfa, tenisa czy kosimy trawę w ogródku. Warto zadać sobie wówczas pytanie: czy wciąż będę potrzebował tych walizek w rozmiarze XXL? Do czego przydadzą mi się te kijki i rakiety? Może czas sprzedać kosiarkę, skoro od tej pory ogródek będzie pielęgnować wynajęty pracownik? Nic dziwnego, że takie pytania tłamsimy w podświadomości, żeby nie zaprzątały nam głowy. Są to bowiem pytania człowieka, który jeszcze nie szykuje się na śmierć, ale już wie, że jest jej bliżej niż dalej. Belinda uważa, że ludzie nie chcą tego zaakceptować, bo to oznacza uświadomienie sobie, że umieramy po kawałku, tak jak wtedy, gdy musimy przenieść sypialnię na parter, bo wejście po schodach na piętro okazuje się wyzwaniem ponad nasze siły.
Belinda i jej mąż nie chcą zostawiać swoim dzieciom zagraconego domu w spadku. Już przejrzeli wszystkie rzeczy i pozbyli się tych, które niepotrzebnie zalegały. – Nie chcemy, żeby nasze dzieci musiały spędzać tygodnie na sprzątaniu po nas – oznajmia Belinda.
Nie chodzi o to, by wyczyścić dom do cna i nie pozostawić sobie – i po sobie – żadnych pamiątek ani istotnych rzeczy. W końcu nasze dzieci też będą chciały zostawić sobie coś, co było dla nas, wartościowe. Na pewno jednak nie potrzebujemy tylu rzeczy, by przechowywać je w magazynach, które wyrastają jak grzyby po deszczu w USA i Nowej Zelandii. Buduje się je z myślą o prywatnych najemcach. Przeciętny Kowalski z klasy średniej wynajmuje pomieszczenia do przechowywania, bo w domu i garażu zabrakło mu już miejsca.
– To szaleństwo musi się skończyć – irytuje się John Loof. Chcę, żeby emerytura upłynęła mi w uporządkowanym otoczeniu, bez zbędnych gratów. I nie chodzi już o moje dzieci, ale o mnie. Ja sam będę czuł się lepiej, gdy wokół mnie będzie porządek. Musimy wszyscy przyjąć do wiadomości, że potrzebujemy mniej rzeczy, niż mamy.
źródło: „New Zealand Listener”
Dajmy sobie czas do namysłu
- W przeciwieństwie do seniorów w Nowej Zelandii emeryci w Polsce raczej nie muszą wynajmować magazynów, bo ich dobytek mieści się w domach, niemniej zawsze zostają jakieś rzeczy do uporządkowania po zmarłym. Podczas tych porządków pozbądźmy się przedmiotów, które wywołują w nas negatywne skojarzenia lub są związane z chorobą, która zabrała naszego bliskiego. Pozostawmy te rzeczy, które będą miłą pamiątką z czasów, gdy bliska osoba była obecna w naszym życiu i znajdowała się w pełni sił. Porządkowanie po zmarłym to czas emocji i rozterek. W przypadku wątpliwości, czy coś wyrzucić, czy zostawić, dajmy sobie czas do namysłu. Odłóżmy daną rzecz na bok i wróćmy do niej za kilka dni czy tygodni. Nie przeciągajmy jednak sprawy dłużej, bo to grozi rozdrapywaniem ran.
Dodge jest największym na świecie dostawcą płynów i narzędzi do balsamacji. Marka jest obecna na wszystkich kontynentach. Poza USA jej produkty można kupić przez dystrybutorów firmy MazWell.
Początki firmy były skromne, a o jej powstaniu zadecydował przypadek. Pod koniec XIX w. przyszły założyciel firmy, Johnson Dodge, prowadził sklep wielobranżowy w stanie Maine. W tym samym czasie jego brat George zarządzał drukarnią w Bostonie.
W 1889 roku firma Egyptian Chemical Company (ECC) produkująca środki balsamacyjne nie była w stanie uregulować rachunku za usługi drukarni George’a. Jego dłużnicy zaproponowali, że zamiast zapłaty przekażą mu przedsiębiorstwo. George zgodził się i przejął biznes. Wkrótce jednak zrozumiał, że prowadzenie drukarni i wytwórni oraz sprzedaż płynów balsamacyjnych to za dużo na jednego człowieka, dlatego przekonał swojego brata, by ten zostawił sklep i przyjechał do Bostonu, na naukę balsamowania. Johnson podchwycił propozycję. Niedługo potem sam zaczął podróżować po kraju, organizując szkolenia z balsamacji.
W 1893 roku bracia Dodge wykupili szkołę dla balsamistów Oriental School of Embalming. W tym samym roku poróżnili się co do sposobu prowadzenia biznesu. Johnson wycofał się z firmy działającej wciąż pod nazwą Egyptian Chemical Company, chociaż cały czas współpracował z bratem przy edukacji balsamistów. Kilka miesięcy po rozstaniu z ECC postanowił wraz ze swoim synem Walterem założyć własną firmę produkującą środki do balsamacji. Nazwał ją Dodge Chemical Company.
Pierwszą siedzibą firmy był dom Johnsona w Bostonie. Tu odbywał się cały proces produkcyjny:
w pralni urządzono laboratorium, płyny wytwarzano w piwnicy, a gotowe produkty stały
pod werandą.
W 1895 roku Johnson przejął Oriental School of Embalming i zmienił nazwę szkoły na Massachusetts College of Embalming. Dwa lata później założył placówkę badawczą: New England Institute of Anatomy, Sanitary Science and Embalming. Instytut działał do 2018 roku.
Z czasem w firmie zaczęło działać młodsze pokolenie, chociaż początki pracy w rodzinnym biznesie bywały trudne. W 1907 roku do firmy dołączył młodszy syn Johnsona – George, który wyruszył
w objazd po kraju z towarem. Nie sprzedał nawet jednej sztuki. Zgodnie z amerykańskim sposobem myślenia nie był to powód do załamania, tylko do wyciągnięcia wniosków. George poszedł na roczny kurs sprzedaży w szkole biznesowej, po którym zaczął znakomicie radzić sobie na rynku, a z czasem przejął rodzinny biznes ze swoim bratem Walterem.
W 1921 roku firma zaczęła wydawać magazyn funeralny o motywującym tytule „Climbing the Ladder” (dosł. „Wspinając się po drabinie”). Pięć lat później czasopismo zmieniło tytuł na „DE-CE-CO” – tak nazywała się jedna z linii produktów Dodge’a. Po kilku latach czasopismo zmieniło tytuł na aktualny do dziś „Dodge Magazine”.
W drugiej połowie lat 20. ubiegłego wieku nastąpił intensywny rozwój firmy. W 1926 roku Dodge przeniósł się do nowej, większej siedziby. Wśród personelu pojawił się pełnoetatowy chemik, który zajął się opracowywaniem nowych produktów. Trzy lata później firma otworzyła pierwszą filię – w Los Angeles. W 1934 roku Dodge rozpoczął działalność w Kanadzie. Lata wojny wyhamowały ekspansję i dopiero w drugiej połowie ubiegłego wieku firma weszła na rynek europejski.
Od początku działalności Dodge’a zmieniło się wiele, ale jedno pozostało bez zmian: producent podkreśla, że jego kosmetyki nadal są wytwarzane ręcznie.
Firma ma na koncie kilka oryginalnych wynalazków. Jej specjaliści opracowali pompę do balsamacji, którą balsamiści z całego świata kupują najczęściej. Urządzenie automatycznie dopasowuje ciśnienie płynów, dzięki czemu proces konserwacji jest znacznie lepszy niż przy kontroli manualnej.
W ostatnich latach Dodge wprowadził na rynek bezwodny aspirator i nowy model iniektora umożliwiający wstrzykiwanie płynów do jam ciała jedną ręką.
Nowe produkty chemiczne to m.in. Halt GX – płyn o szerokim zastosowaniu, który skutecznie zmniejsza wytwarzanie gazów i zwiększa moc płynów dotętniczych. Halt GX jest szczególnie skuteczny w przypadkach sepsy, utonięć i zaawansowanego rozkładu. Środek można łączyć ze wszystkimi płynami Dodge’a.
Inny produkt pomocny w trudnych przypadkach to Halt Cavity. Jest to najbardziej zaawansowany produkt Dodge’a, który zapewnia usztywnienie i osuszenie tkanek w znacznie lepszym stopniu niż inne środki o indeksie 21.
Kolejnym produktem, na który warto zwrócić uwagę, jest Proflow. To preparat, w którym po raz pierwszy w środkach balsamacyjnych wykorzystano współrozpuszczalnik w połączeniu ze środkiem modyfikującym napięcie powierzchniowe płynów. Proflow zapewnia znakomite rozchodzenie się mieszanki po ciele.
W zakładzie pogrzebowym nie może zabraknąć środków dezynfekcyjnych. W tym zakresie Dodge oferuje linię produktów Dis-Spray. Zawierają one co najmniej 70 proc. alkoholu wzmocnionego m.in. nową generacją czteroskładnikowych związków amonowych.
Dystrybutor produktów Dodge’a w Polsce, firma Prosektor zaprasza do odwiedzenia swojej strony internetowej www.prosektor.pl na której będziecie mogli zapoznać się z produktami, uzyskać informacje na ich temat i oczywiście złożyć zamówienie.
„Przechodź spokojnie przez hałas i pośpiech i pamiętaj, jaki spokój można znaleźć w ciszy” – śpiewano w „Piwnicy pod Baranami”. Lud dawnej Polski wychodził z założenia, że cisza sprzyja również odpoczynkowi wiecznemu, dlatego nieboszczyka należy zostawić w – nomen omen – świętym spokoju.
CZYTAJ RÓWNIEŻ POZOSTAŁE CZĘŚCI:
Część 1: Gdy do domu wleci ptaszek, czyli o przesądach pogrzebowych w dawnej Polsce.
„Konającego należy zostawić w spokoju, wyjść wtedy z mieszkania, a przede wszystkiem wstrzymać się od wszelkiego płaczu, gdyż dusza wychodząca z ciała wówczas powraca, a zmarły wskutek tego bardzo się męczy” – opisywał dawne tradycje Adam Fischer w „Zwyczajach pogrzebowych ludu polskiego”.
„Na Śląsku w razie ciężkiej męki przedśmiertnej należy przestać narzekać, bo to utrudnia śmierć. W Nałęczowie, w Lubelskiem, w tym celu wszyscy wychodzą z mieszkania. W Delejowie, w Stanisławowskiem (dziś rejon Iwano-Frankiwska w zachodniej Ukrainie – przyp. red.), w chwili czyjegoś umierania nie wolno płakać, gdyż się ten zgon utrudnia. Również, gdy na Małorusi ktoś umiera, usuwają wszystkich płaczących z domu, bo płacz i zawodzenie przedłuża męki umarłemu, z tego też powodu nie należy przypatrywać się konającemu, ale zostawić go w spokoju, niekiedy nakrywają go nawet białą przesłoną. W Jurkowszczyźnie (przedwojenne województwo wileńskie – przyp. red.) unikają głośnego płaczu i żalu, boby umierający miał ciężką i długą śmierć”.
Nieco bardziej na zachód, w Krzesku w Siedleckiem, zwyczaje są odmienne. Tu – aby ulżyć ciężko konającemu – zwołuje się sąsiadów i znajomych. Najlepiej, by znalazł się między nimi „człowiek ze szczęśliwymi oczami”. Taka osoba przynosi choremu ulgę i szybszą śmierć. Fischer zauważa, że ta wiara w dobroczynne działanie wzroku jest odwrotnością często spotykanego przesądu dotyczącego złego spojrzenia.
O ile umierającemu nie powinno się zakłócać spokoju, o tyle z nieboszczykiem można już spokojnie pokonwersować, zwłaszcza by namówić go do współpracy przy ubieraniu.
„W Przebieczanach w pow. wielickim wezwane babki, ubierając umarłego, wołają na niego, ażeby tężec ustąpił, a wkładając pojedyncze części, mówią np. »Daj rękę, (imię), bo ci włożę twóje ubranie” – pisał Fischer. Według niego również w Małopolsce „w czasie ubierania rozmawiają z umarłym, wołając go po imieniu, aby się łatwiej dał ubrać”.
Każdy człowiek ma swoją gwiazdę
Człowiek od zawsze przypisywał gwiazdom zdolności magiczne – zresztą do dziś to robi, dzięki czemu dziennikarze tabloidów mają dodatkową wierszówkę. Trzeba tylko przejrzeć kilka ostatnich wydań, żeby się za często nie powtarzać, a potem już wyjaśniamy, że nastąpiła koniunkcja Jowisza i Wenus, natomiast Mars, Saturn i Neptun utworzyły półsekstyl w ascendencie i właśnie dlatego pani Zuzi wyskoczył pryszcz przed randką, pan Henio z kotłowni złamał nogę, a pani Hania z drugiego działu zaszła w ciążę z księgowym.
W czasach przedtabloidowych i mniej zsekularyzowanych wyobrażenia o wpływie gwiazd na ludzki los były nieco inne. Jak odnotowuje Fischer, powszechne było wierzenie, że każdy człowiek ma na niebie swoją gwiazdę, która pojawia się z dniem jego urodzenia, a spada w godzinie śmierci. Powstało wiele przesądów, m.in. ten, by nie liczyć gwiazd na niebie „aby się na swoją nie natknąć”.
A co się dzieje z naszą gwiazdą, gdy umrzemy? „Wraz ze śmiercią cnotliwego człowieka gwiazda jego bynajmniej nie gaśnie, ani też spada, ale dusza lecąca do wieczności zabiera ją sobie i przystraja nią chwałę bożą” – opisuje Fischer wierzenia ludowe. Nie wszędzie były one identyczne. W niektórych regionach uważano, że „wraz z końcem życia ludzkiego spada i gwiazda”.
W wielu regionach spadająca gwiazda była nie oznaką śmierci, tylko jej zapowiedzią. Inną interpretacją spadających gwiazd, również poza Polską, była ucieczka duszy, np. nieochrzczonego dziecka, przed złym duchem. Jak zauważa Fischer, takie drobne przesunięcia znaczenia trafiają się w folklorze dość często.
Schludnie na sąd ostateczny
Vestis virum facit – ubiór czyni człowieka – mawiali starożytni Rzymianie. Rozwój klasy próżniaczej doprowadził interpretację tej maksymy do absurdu. Kto nie wierzy, niech obejrzy jeden z modeli jeansów Balenciagi. Mają ziejące dziury w trzech miejscach i wyglądają, jakby chłopiec okrętowy przez kilka lat wycierał nimi podłogi w latrynach na statku. Mimo to nie brak osób gotowych zapłacić 1,5 tys. dolarów za spodnie, których zdroworozsądkowy człowiek nie włożyłby do pojemnika z używaną odzieżą, by nie urazić uczuć potrzebujących.
Takimi z pewnością byli chłopi w dawnej Polsce. Ubranie – nawet skromne – było luksusem. W 1936 roku w Dzikowcu na Podkarpaciu przeprowadzano ankietę dotyczącą stanu posiadania tamtejszych rodzin. Oto, co z ubrania posiadała jedna z kobiet (podaję za „Chłopkami” Joanny Kuciel-Frydyrszak): „Trzy koszule, jedną parę majtek, jedną parę pończoch, dwie bluzki (od święta), jedną spódnicę (na co dzień i od święta), jeden płaszcz (od święta), jedną parę trzewików, chustę do okrycia w stanie znoszonym, trzy chustki na głowę”.
Dorosła kobieta posiadała jedną parę butów, większość dzieci tymczasem chodziła na bosaka. W 1919 roku wprowadzono w Polsce obowiązek szkolny.
Jak kraj długi i szeroki, władze lokalnych szczebli zostały zalane wnioskami o zwolnienie dzieci ze szkoły, bo nie mają w czym do niej dojść. „Najwięcej zmartwienia w moim życiu było z powodu szkoły, do której chciałam chodzić, a nie miałam butów” – wspominała Jadwiga Szkraba z Beskidów („Chłopki”).
W tej sytuacji starano się, by przynajmniej na ostatnią drogę odziać i obuć najlepiej, jak tylko stan posiadania pozwalał. Nie chodziło jednak wyłącznie o schludność czy estetykę.
„Ubieranie zmarłego miało rozmaite cele, m.in. ubezpieczenie duszy jego od sił złych i demonicznych, następnie zaś idzie o zupełne zadowolenie zmarłego i dokładne wypełnienie jego ostatniej woli, nie tyle z jakiegoś pietyzmu dla niego, ile aby uchronić pozostałych przy życiu członków rodziny od pociągnięcia ich do mogiły przez zmarłego” – opisywał Fischer w swojej książce, nadmieniając, że „umycia zmarłego i odpowiedniego przyodziania przestrzegały bardzo pilnie zwyczaje starosłowiańskie”.
Za niedbały przyodziewek mogła zapłacić głową rodzina. „W Borowej przestrzegają, by umarłemu do grobu nie wdziewać starego ubrania, w którem by była jaka dziurka, bo z tej rodziny umieraliby często ludzie”.
Dalej Fischer: „W Malborskiej ciało umarłego przybierają w żgło, które zwykle składa się z długiej białej szaty; czasem ubierają zwłoki, osobliwie kobiet, w szaty odświętne, używane za życia”.
Żgłem nazywano koszulę dla zmarłego, a nazwa ta występowała również w okolicach Malborka, Pleszewa, Sieradza, Wielunia, Krakowa, Kalisza i Łęczycy, na Mazowszu i Kujawach.
W innych regionach ów pośmiertny przyodziewek znany był jako czehieł (poznańskie oraz okolice Częstochowy), albo śmiertelnica (Żarki, Siewierz, Pilica, Pińczów, Rudawa). Czasami obie nazwy funkcjonowały w jednym regionie. Tak było w okolicach Częstochowy i Krakowa. W okolicach Poznania pośmiertną koszulę nazywano kitlem.
Na Mazowszu pruskim nieboszczyk musiał być wyposażony w trzewiki lub buty, bo te były gwarancją dotarcia w porę na sąd ostateczny. Fischer odnotowuje, że „pewna kobieta groziła nawet swemu mężowi, że mu włoży po śmierci chodaki na nogi, a jakiż będzie wstyd, gdy się spóźni na sąd ostateczny”. Jeżeli butów nie można było z jakichś przyczyn włożyć na nogi, kładziono je obok.
Z obrazu obyczajów nakreślonego przez Fischera wynika, że powszechnie wierzono, iż wygląd ducha zmarłego jest odzwierciedleniem jego ziemskiego wyglądu. Dlatego „w Prusach Wschodnich (Warmia, Mazury – przyp. red.) do ubierania zmarłego przykłada się wiele uwagi. Umarły dostaje wszystko, w czem chodził za życia. Kobietom daje się czepek; mężczyznom czapkę. Trupa trzeba dobrze umyć, aby do dalszej wędrówki był czysty. Ubieranie uzasadnia się tem, że duch w zaświatach tak musi się okazać, jak ciało na tym świecie; stąd obawa przed nagłą śmiercią, gdyż wtedy nie można wydać żadnych zleceń co do ubioru”.
Na Kaszubach zmarłego jak najszybciej owijano białą płachtą i ubierano go w żgło. Nieboszczyk dostawał odświętne ubranie oraz różaniec i śpiewnik. „W Poznańskiem żona po śmierci męża prosi o pomoc kobiety i szyje czeheł dla zmarłego długi aż po kostki. Prócz tego kładą pod czeheł na nieboszczyka spodnie białe płócienne, koszulę, dają duchenkę (rodzaj czepka – przyp. red.) na głowę, skarpety, a czasem i buty, a na nieboszczkę kapkę (rodzaj czepka), spódnik (do odświętnego ubrania kobiety zakładały trzy spódnice zwane spódnikami – przyp. red.), sznurówkę (obcisły gorset – przyp. red.), fartuch (również pod czeheł) oraz pończochy i trzewiki; gdy zmarła młodo, to się jej dodaje i chustkę na szyję, czego się już nie czyni, gdy była w latach (stara). Dziewka ubrana bywa w spódnik czerwony albo błękitny, w czeheł, a na głowę otrzymuje zawicie narzeczonej (wstążki poupinane w czółeczko i rozmaryn). W innych okolicach Poznańskiego, w Morownicy, po umyciu ciała przez babę obleka się zwłoki w koszulę (jeżeli chłop) i kitel, na głowę daje »ślachmyc« (szlafmycę) z płótna szytą, czyli czapkę płócienną kończatą (ostro zakończoną, sterczącą – przyp. red.) i obuwa się na nogi skarpetki z płótna. Koszula powinna być nowa i cała.
W ogóle koszuli podartej lub dziurawej nikomu dawać nie należy (ani w takiej umarłego chować), bo się familja odbierającego ten dar rozprószy lub zmarnieje. Kitel obleczony na koszuli jest z białego płótna, długi, bo sięgający aż do stóp, a obwiązuje się go w pas czarną wstążką albo tasiemką, jeżeli nieboszczyk był stary, zieloną zaś wstążką, jeżeli był młody. Takież tasiemki są też i około rękawów. Kobietę ubierają tak samo, tylko zarzucają jej chustkę na głowę zamiast szlafmycy i obuwają pończochy na nogi zamiast szkarpetek. W Bukowskiem i Międzyrzeckiem ubierają zmarłego w czeheł lub czechło, tj. koszulę śmiertelną z płótna białego lub szarego.
Płótnem takiem owijają i nogi, które są bez butów i trzewików. Młodzież bywa zwykle z głową odkrytą. W okolicy Pakosławia i Golejewska (pow. krobski) ciało nieboszczyka ubierają w koszulę, na którą kładą długą do kostek koszulę śmiertelną, zwaną kitel, kiciel, ściąganą jeno u szyi (nie zaś zeszytą) tasiemką czarną i przepasaną w pasie czarnym sznurkiem lub taśmą, u młodych zaś ludzi nieżonatych i dzieci, zieloną tasiemką. Na nogi przyodziewają szkarpetki lub pończochy białe bez trzewików i butów.
Zaraz po śmierci przykrywają nieboszczyka prześcieradłem, na którem leżał, i pod niem zostaje (po umyciu i ubraniu go) aż do trzeciego dnia. W Kotlinie w pow. pleszewskim gospodarza żonatego ubierają po śmierci w koszulę nową lub zupełnie jeszcze dobrą (bez dziur i łat) i płócienne białe spodnie. Na to oblekają długą po kostki koszulę śmiertelną, z lnianego płótna uszytą, zwaną żgło i tę przewiązują w pasie taśmą lub pasem zielonym; takąż zieloną taśmą przewiązują żgło także (i to dość ściśle) u szyi, jak i u tacli (mankietów).
Pokrycie na głowę, rodzaj szlafmycy czy duchenki, równie jak i skarpetki na nogi, wykrawa się z takiego samego płótna, co i żgło; duchenka przepasana jest zieloną wstęgą. Wymienione szaty stosuje się także i dla bezżennych jak i dzieci, z tą tylko różnicą, że taśmy i wstęgi mają czerwoną barwę. Podobnie żgło szyje się i dla kobiet, które pod niem mają koszulę i fartuch płócienny, a na głowie chustkę w zawój obwiązaną z tegoż samego, co żgło płótna, równie jak i pończochy”.
Do pogrzebu jak do ślubu Kobiety zamężne przystrajano w zielone przepaski i wstążki, młode, niezamężne dziewczyny – w czerwone. Tym ostatnim kładziono na głowie wianek.
W Słupi pod Rawiczem młodych zmarłych płci obojga wyprawiano na tamten świat jak na wesele: „Chowają dziewkę i parobka w stroju weselnym (a głównie we wieńcach), na który dopiero przywdziewają kitel”. Również w okolicach Czeszewa „dziewki mają przystrojoną głowę zielem i wstążkami jak do ślubu”.
W Mogilnickiem i Gnieźnieńskiem nieboszczyka ubierano zwykle w żgło. Młodym kobietom zakładano fartuszek, aby „miały w czem na tamtym świecie nosić kwiatki dla Matki Boskiej (Trzemeszno)”.
W rejonie Czeszewa mężczyzn ubierano w czeheł, a na głowę wkładano im białą duchenkę. Jak zauważył Fischer, „kawalera ubierają jak do ślubu z wieniaszkiem; na nogi zaś dają skarpetki białe płócienne i trzewiki skopowe (ze skóry baraniej – przyp. red.) lekkie. Przytem jeśli to młodzieniec lub dziewka, przystrajają obficie ciało i trumnę w ziele i kwiaty.”
Wróżki i trupiarki
Na Śląsku ubraniu zmarłego przypisywano moc magiczną. Przy zakupie koszuli śmiertelnej i rzeczy żałobnych nie można się było targować. Szaty zmarłego miały „specjalną moc”, dlatego „część z nich się zatrzymuje i używa w różnych celach”.
W okolicach Żarek, Siewierza i Pilicy posługę koło zwłok zmarłego pełniły kobiety nazywane wróżkami, które przy ubieraniu zmarłego śpiewały pieśni nabożne, za co otrzymywały stare ubranie i obuwie
oraz szmaty, jak nazywano bieliznę po nieboszczyku.
Koszuli pośmiertnej nie mogli szyć domownicy, trzeba było zlecić to zadanie komuś z zewnątrz. Śmiertelnice były długie, sięgały do kostek. Nieboszczyka ubierano w strój świąteczny, przy czym – jak opisuje Fisher – „śmiertelnicę długą aż po kostki wdziewają na ciało jako zwykłą koszulę, na nogi zaś wciągają długie sakwy płócienne, podobne do pończoch, a pod pachę wsadzają magierę (czapkę – przyp. red.) lub zwykłą czapę barankową”.
Kobietom zakładano białą sukienkę i gorset w kratkę, a na głowie zawiązywano białą haftowaną chustę. Przed ubraniem zwłoki układano na słomie i przykrywano prześcieradłem.
„W Stradomiu pod Częstochową zmarłego myją, a ubranemu w świąteczne szaty, dają krzyżyk lub obrazek świąty w rękę, jeśli był wpisany do szkaplerza, zawieszają mu go na szyi, a ręce okrępują różańcem” – nadmienia Fischer.
W okolicach Wielunia zmarłego nie wolno było ubierać w rzeczy, które nosił za życia. Zamiast tego szyto dla niego żgło „z nowego, białego, niepranego jeszcze płótna” tak długie, że zupełnie zakrywało nogi. Na głowę nieboszczyk dostawał płócienną czapkę, szerokie zaś rękawy żgła przewiązywano przy nadgarstku kolorową tasiemką. Na piersiach przypinano do żgła papierowy obrazek, a w ręce zmarły dostawał krzyżyk.
Na Śląsku higieną zmarłego zajmowały się kobiety zwane trupiarkami. Kąpały one zwłoki w wywarze z ziół: barwinku, rozchodniku, rucie, bylicy, paproci. „Słowem wszystkie zioła, jakie święcą w dzień Matki Boskiej Zielnej” – podsumowuje Fischer. Po kąpieli ciało ubrane w żgło układano „na tej słomie, na której ducha oddało”.
Ubranie pośmiertne było bardzo istotne. Wiele osób zamawiało je dla siebie już za życia. „W Kieleckiem (w okolicach Jędrzejowa, Książa, Pińczowa) niektórzy zawczasu już sprawiają sobie ubranie pogrzebowe, którego za życia nie tykają. Jedna niewiasta (wdowa) kazała sobie uszyć nowe na ten cel ubranie całkiem białe, mianowicie: białą spódnicę, zapaskę, koszulę, gorset, chustkę na głowę, prześcieradło i pończochy, które włożyła do sprawionej już przez siebie trumny, nie tykając za życia wcale tego ubioru. W dwóch rogach chustki wyszyte były czarno imiona: Jezus i Maryja, na środku zaś krzyżyk. Koszula szczególnie winna zawsze być nowa; bywa ona dłuższa niż zwyczajna i w rękawach nie ściągana. W okolicy Pińczowa panuje zwyczaj, że śmiertelnicy dla dorosłych umarłych mężczyzn nie wolno szyć z perkalu, tylko z płótna prawdziwego”.
Śmiertelnica czy też żgło była tradycyjnie długa aż do kostek. O ile dla kobiet i dzieci w niektórych rejonach nie szyto żgieł, o tyle dla mężczyzny ten pośmiertny ubiór był obowiązkowy, inaczej „nie przyjęto by go na tamtym świecie”.
Nie wszędzie pośmiertne ubranie musiało być nienoszone za życia. W niektórych regionach „ślubne koszule chowają na śmierć i w nich każą się grześć”.
We Włoszowicach (prawdopodobnie woj. świętokrzyskie) szczególną uwagę przywiązywano do stroju pośmiertnego kobiet, dlatego chowano je „w podwójnem ubraniu”, czyli dwóch koszulach i dwóch spódnicach. „Jak w podróży zaziemskiej zniszczy się jej jedno ubranie, to znajdzie drugie w pogotowiu” – odnotował Fischer.
Zwyczaje pogrzebowe dotyczące butów zmieniały się na przestrzeni lat. „Przed laty nie grzebano umarłych w butach, ale na nogi kładziono im skarpety z płótna, a na głowy szlafmyce płócienne. Obecnie chowają ich w butach” – pisał Fischer.
W okolicach Radomia zmarłych ubierano odświętnie i zaopatrywano ich w nowe buty. Kobietom kupowano często trzewiki. Jak to ze zwyczajami bywa, co region, to inna praktyka. W Sandomierskiem zmarłemu zakładano codzienne ubranie, zostawiając bose nogi.
W okolicach Czerska „często na nogi wdziewają pończochy, rzadko buty, ponieważ to nie jest w zwyczaju”. W okolicach Wyszkowa i Pułtuska buty do trumny co prawda dawali, ale nie mogły być podkute. W grobie nie było miejsca dla żelaza i metalu, gdyż te nie próchnieją. W Witanowicach nad Skawą „nogi zmarłych obuwają w pończochy lub niciane skarpetki, częściej atoli zostawiają je bose”.
A to baba, a to dziad
W Małopolsce nie dopuszczano nikogo do umarłego, „ponieważ ten się wstydzi, nie będąc odpowiednio ubrany”. Ktoś jednak musiał zmarłego odziać. Zwykle zajmowali się tym najbliżsi krewni, ale były regiony, w których tę posługę outsourcingowano. „U ludu nadrabskiego (od Gdowa po Bochnię) baba wyłącznie wszędzie używana do takich posług, obmywa i ubiera zmarłego. Na Starem Mazowszu, w okolicy Płocka (Blichowo, Kosino), ciało myją baby. W Gremboszowie dziadkowie proszalni, których dawniej było dużo, obłóczyli zwłoki, ubierając zmarłemu na głowę czapkę, a na nogi skarpetki z płótna. Na Mazowszu leśnem nieboszczyka lub nieboszczkę obmyje uproszony o to dziad lub baba, oblecze i śpiewa nad nim pieśni nabożne”.
Miks obyczajowy
Różnorodność obyczajów opisywanych przez Fischera wynika m.in. z małej mobilności ludzi w dawnych czasach. Do połowy XIX w. przeciętny człowiek poruszał się w promieniu kilku, góra kilkunastu kilometrów od miejsca zamieszkania. Podróż z centrum Polski do Gdańska czy Rzeszowa – dziś do odbycia w ciągu kilku godzin – była abstrakcją. Jakie mamy obecnie skojarzenia z podróżą? Wśród wielu innych zapewne: samochód, jezdnia, autostrada, pociąg. Ach tak? No to proszę. Oto, jak warunki podróżowania w dawnych czasach opisywał Antoni Mączak w książce „Życie codzienne w podróżach po Europie w XVI I XVII wieku”: „Podróże, jak zresztą cały ruch na drogach ówczesnej Europy odbywały się przy dźwięku łamanych kół i osi. Wozy nie miały resorów i ten prymitywizm techniczny utrudniał też konserwację wozu, nieubłagalnie przenosił wszelkie nierówności terenu na nadwozie i ławy.
Z tego zapewne powodu nierzadko przesiadano się z wozu na konie wierzchowe lub trudniejsze odcinki szlaku przebywano piechotą”. Ba! Żeby tylko jeszcze chłopa, który chodził boso i często nie miał co do gęby włożyć, stać było na wynajęcie lub kupno wierzchowca! Nic dziwnego zatem, że obraz obyczajów bywa zupełnie inny nawet na niewielkim obszarze rozmiaru województwa.
„W okolicach Krakowa z szerokiego prześcieradła ślubnego szyją baby nieboszczykowi (mężczyźnie) koszulę śmiertelną długą aż do stóp i szlafmycę na głowę” – pisał Fischer. Ale już w Chrzanowskiem „ubierają nieboszczyka tak jak chodził za życia”, z tym zastrzeżeniem, że „w wielu miejscowościach tego powiatu ubierają trupa w długą białą koszulę (okolica Czerny, Żarek, Balina, Byczyny, Filipowie, Myślachówic)”.
Przenieśmy się do Rudawy i znów mamy nieboszczyka w trumnie „tak ubranego, jak chodził za życia”. Fisher podkreśla, że kiedyś w tym regionie obyczaje były inne. „Na zmarłego wdziewano długą śmiertelną koszulę szytą na tę okazję. Koszula ta sięgała mu poza palce u nóg. Do tego na głowę zmarły dostawał długą płócienną czapkę”. W którymś pokoleniu zmieniły się zasady estetyki, gdyż widok tak ubranego nieboszczyka „często powodował choroby z przestrachu”. Od tamtej pory zmarły zamiast śmiertelnicy dostawał „to, w czem za życia najwięcej lubił chodzić”.
W wielu miejscach zmarłego ubierano nie tylko w zależności od płci (to oczywiste), lecz także według wieku i stanu cywilnego.
„Jeżeli zmarły jest mężczyzną, ubranie jego składa się z gaci, koszuli zwykłej, czystej, kaftana lub kamizelki, pasa i czapki; jeżeli zmarła jest kobietą, dostaje na śmierć jedną koszulę białą, lnianą, długą, drugą krótką, kościelną, dwie do trzech spodnie, gorset, rańtuch, czepek i chustkę na głowę; dziewczyna zaś zamiast tych dwóch ostatnich wieniec z ruty lub kwiatów. Mężatkom lub wdowom dają do grobu zwykle to ubranie, które miały na sobie przy ślubie. Uważają jednak na to, żeby te rzeczy nie były okryte haftem.
Kobiety i w ogóle płeć żeńską strojono okazalej. Kobietę ubierano w jej kościelne białe szaty, które najbardziej lubiła, a więc w fartuch z szyciem, takąż koszulę i białą chustkę, pod którą był czepiec, a ponsową chustką podwiązywano im brody, zawiązawszy je na wierzchu głowy”. Bogatych strojono jeszcze w korale. Dziewczętom kładziono na głowę wieniec z żywych kwiatów.
Młode nieboszczki ubierano w długie chusty. Ich końce – oraz końce rozplecionych warkoczy – wystawały z wieka trumny podczas pochówku”. Przy pogrzebie małego dziecka wkładano mu tylko koszulki i niciane skarpetki, ale na Kujawach grzebano najmłodszych „nawet całkiem boso”.
I tak od regionu do regionu, a nawet od miejscowości do miejscowości zwyczaje mogą różnić się niewiele albo diametralnie. W podlubelskim Nałęczowie nieboszczyka ubierano tak, jak nosił się za życia, ale – jak zaznacza Fischer – ze względów oszczędnościowych używano zwykle tandety. Jeszcze gorzej traktowano zmarłych w miejscowościach położonych w puszczy sandomierskiej. „Tam lud mało dba o zmarłego. Nieboszczyka zaraz po zgonie wynoszą do stodoły i układają na słomie, odziawszy w jakieś liche ubranie, noszone przezeń za życia” – opisywał Fischer. Być może wcale jednak nie chodziło tu o oszczędności. Mieszkańcy tamtych regionów wierzyli bowiem, że zmarłego nie należy odziewać w drogie ubranie, „boby go po śmierci czarci «tyrypały»”.
Aby zapobiec owemu „tyrypaniu”, uciekano się do różnych rytuałów i unikano wielu rzeczy, o czym opowiemy w następnym numerze „Kultury Pogrzebu”.
CZYTAJ RÓWNIEŻ POZOSTAŁE CZĘŚCI:
Część 1: Gdy do domu wleci ptaszek, czyli o przesądach pogrzebowych w dawnej Polsce.
Dotarcie do Sagady może zająć kilka godzin, ale mimo to ta położona w górach Cordillera Central na północy Filipin wioska przyciąga licznych turystów. Przyjeżdżają w te okolice, żeby oglądać wodospady, chodzić po jaskiniach i zobaczyć na własne oczy trumny zawieszone na klifach.
Takie pochówki odbywają się tu już od ponad dwóch tysięcy lat, trumny jednak nie są tak stare. Wiele z nich liczy ponad sto lat, ale z czasem drewno butwieje i trumny spadają, robiąc miejsce na nowe.
Pochówek w wiszącej trumnie nie jest dla każdego. Nieboszczyk musiał być w związku małżeńskim, mieć wnuki i wnieść odpowiedni wkład w życie społeczności. W trumnach są chowani głównie mężczyźni – przede wszystkim członkowie miejscowej rady starszych. Pozostałych czeka pochówek w jaskiniach – tam trumny stawia się jedna na drugiej, ale nie losowo. To, jak wysoko znajdzie się skrzynia, zależy od statusu i zasług zmarłego.
Pochówek i przygotowanie do niego to złożony proces. Przede wszystkim starsze osoby same wykonują swoje trumny z wyżłobionych pni drzewnych. Jeśli ktoś jest zbyt słaby, żeby to zrobić, pomaga mu rodzina. Na trumnach zmarli zapisują swoje imiona.
Pochówek zaczyna się od umieszczenia zmarłego na drewnianym „krześle śmierci” zwanym sangadil. Ciało przywiązuje się pnączami winorośli i liśćmi rattanu, a następnie przykrywa kocem. Zwłoki są wystawiane w drzwiach domu, aby najbliżsi i sąsiedzi mogli pożegnać się ze zmarłym. Ciało jest okadzane, by zamaskować zapach rozkładu i opóźnić jego postęp.
Gdy pożegnanie dobiegnie końca, bliscy zmarłego przygotowują ciało do pochówku w trumnie. Miejscowa ludność uważa, że człowiek powinien odejść z tego świata w taki sam sposób, w jaki się na nim pojawił – w pozycji embrionalnej. Tak też układa się zwłoki za pomocą kolejnych koców i liści rattanu. Następnie ciało zanosi się na klif i przygotowuje do spuszczenia.
Gdy kondukt dotrze na krawędź klifu, bliscy zmarłego umieszczają jego ciało w trumnie. Nie jest to przyjemny moment dla osób nieznających tutejszej tradycji. Trumny mają około metra długości, więc żeby zmieścić zmarłego – nawet w pozycji embrionalnej – często trzeba połamać mu kości. Coraz więcej trumien ma więc długość dwóch metrów. Tradycja okazała się zbyt drastyczna dla współczesnych mieszkańców Sagady.
W końcu trumnę spuszcza się z klifu. Przywiązuje się ją albo przybija gwoździami do skały. Tu zmarli rozpoczynają wieczny odpoczynek umiarkowanie zakłócany przez turystów oglądających trumny z pobliskiej Doliny Echa.
Miejscowi wierzą, że zawieszając zmarłych w powietrzu, umieszczają ich bliżej przodków i nieba. Do Sagady nie sięgają macki tutejszego sanepidu, więc kultywuje się wiarę w to, że płyny ustrojowe zmarłego przynoszą szczęście. Podczas odprowadzania zwłok wiele osób stara się dotknąć ciała zmarłego i wysmarować się tym, co z nich zgarnie. Normalną rzeczą są wycieki z trumny, z czego skwapliwie korzystają ci, którzy ją niosą i idą obok niej.
Zwyczaj pochówku w wiszących trumnach zapewne odejdzie w zapomnienie wraz ze zmianą pokoleniową. Młodzi Filipińczycy są w większości chrześcijanami i wolą pochówki na cmentarzach. Dochodzi również aspekt praktyczny: łatwiej jest odwiedzić zmarłego na cmentarzu w mieście niż podróżować dziesiątki czy setki kilometrów do Sagady. Poza tym – jak argumentują młodzi – nie da rady wspiąć się na klif i odwiedzić wiszącej trumny. Grób na cmentarzu pozwala być bliżej zmarłego.
Wierzenia związane ze śmiercią były kultywowane głównie na wsi. Według przesądów znanych z różnych części Polski i nie tylko śmierć zwiastowało tyle powszechnych zdarzeń i codziennych zachowań, że gdyby brać je za pewnik, wiejska Europa wymarłaby w ciągu kilku miesięcy.
CZYTAJ RÓWNIEŻ POZOSTAŁE CZĘŚCI:
Część 2: Cisza sprzyja wiecznemu odpoczynkowi, czyli o przesądach pogrzebowych w dawnej Polsce
Weźmy na przykład takiego psa. To podstawowe zabezpieczenie antykradzieżowe i antynapadowe każdej zagrody. Ten walor pomniejszają jednak typowe psie zachowania, które przepełniają chłopstwo trwogą. Bywa, że pies wyje. Gdybyście nie domyślili się, że wycie psa jest oznaką lęku separacyjnego, nudy, ewentualnie choroby i bólu, to za 350 zł powie wam to każdy psi psycholog.
Niestety, opieka psychologiczna nad zwierzętami była na przedwojennej polskiej wsi na niskim poziomie. Terapia była objawowa i polegała na odesłaniu czworonoga kopniakiem do budy, gorzej było z następstwami jego psychicznej niedyspozycji, a te mogły być fatalne. „Pies na łańcuchu, gdy w nocy wyje, śmierć jednego sprzątnie w domu, albo wojnę to znaczy” – odnotował w 1830 r. Łukasz Gołębiowski w swojej pracy „Lud polski, jego zwyczaje, zabobony”. Na Śląsku śmierć wróży również pies szczekający z pyskiem zwróconym ku ziemi. „W okolicach Działdowa i Lubajny (warmińsko-mazurskie) śmierć przychodzi przez trzy wieczory z rzędu, ażeby oznajmić o zgonie czyimś jego krewnym. Psy widzą ją i wyją żałośnie” – pisał Adam Fischer w opublikowanych w 1921 r. przez Ossolineum „Zwyczajach pogrzebowych ludu polskiego”.
U Kaszubów pies wyje, gdy widzi śmierć. „Wtedy, gdy mu się przystąpi ogon i spojrzy między uszyma, można zobaczyć śmierć. (…) Na Pomorzu Kaszubskim wierzą, że gdy wieczorem lub w nocy psy wyją, ktoś wkrótce umrze we wsi” – odnotowuje Fischer.
„Na Kaszubach w Malborskiem mówią również, że skoro pies wyje, widzi śmierć zbliżającą się do wsi, trzeba zaś patrzeć pomiędzy jego uszami, aby ją także ujrzeć. W Kaliskiem mówią, że śmierć zjawia się w postaci czarnego psa, gdy jest w domu konający. W okolicy Siewierza, Żarek i Pilicy (śląskie) wróży śmierć, kiedy pies wyje w progu chaty, trzymając łeb na dół. W okolicach Pińczowa (świętokrzyskie) pies tylko jeden widzi zawsze śmierć, kiedy ta przychodzi do człowieka; dlatego też nie daje jej przystępu do takiego domu, w którym znajduje się chory, i warczy na nią.
W Sieradzkim pies wyjący, gdy trzyma głowę do góry, zwiastuje pożar, gdy na dół zaś, wietrzy śmierć. Wierzenie znane w ogóle w Krakowskiem” – nadmienia Fischer.
„W Przebieczanach (małopolskie) nie lubią słuchać wycia psa, gdyż «będzie coś nowego», a wyszedłszy dla uspokojenia wyjącego, uważają, w którą stronę wyje; jeżeli do góry, to «śmierć węszy we familji». Jeżeli wyje pies przed domem chorego, mówią: «Mój Boże, to już umrze, pies daje oznakę». Gdy umierający jest w domu, nie wpuszczają do domu ani psa, ani kota. W Białobrzegach (podkarpackie) pies kopiąc doły koło domu, zaznacza, że ktoś z rodziny mieszkającej w owym domu, wkrótce umrze; ma on bowiem widzieć zbliżającą się śmierć”. Wedle mieszkańców okolic Zamościa i Hrubieszowa wycie psów przepowiada wojnę lub „powszechną śmierć w okolicy”.
Zabobony związane z psami nie zawsze ograniczały się do chłopów. Fischer odnotowuje, że „szlachta polska w Delejowie (obecnie tereny Ukrainy – przyp. red.) wierzy, że gdy pies wyje, prowadzi rozmowę z djabłem, zresztą przeczuwa również ogień, chorobę lub śmierć któregoś z domowników”.
Według Fischera tego typu przesądy obowiązują w krajach ościennych i nie tylko. W to, że wycie psa lub kopanie przez niego dołów wróży śmierć i nieszczęście, wierzą również Bułgarzy i Austriacy. Podobne przesądy istniały w Anglii, Francji i we Włoszech. Są oczywiście pewne różnice – nawet w obrębie Polski, np. w niektórych regionach śmierć zwiastuje pysk psa zwrócony w dół, w innych regionach – w górę.
Kiedy koń grzebie nogą
Pies to jedno z wielu zwierząt, które swoim zachowaniem zwiastują na wsi jeśli nie śmierć, to przynajmniej nieszczęście. Przed złym losem ostrzega również koń grzebiący nogą w ziemi. „W Przebieczanach (małopolskie) kiedy ksiądz do chorego przyjedzie, a koń nogą grzebie, twierdzą, że chory umrze.
W Ropczycach (podkarpackie) gdy w niebezpieczeństwie życia zawołają księdza, wnioskują wedle koni zaprzężonych do wózka, na którym ksiądz przyjechał do chorego, a jeśli stojące przed domem grzebią ziemię kopytami, to choremu grób kopią, a więc umrze. W Nowym Targu rżenie koni i grzebanie nogą przed podróżą zwiastuje nieszczęście w podróży. (…) Koń równie jak pies może widzieć ducha, a wiara ta szczególnie powszechna jest w Niemczech” – zauważa Fischer i dodaje, że „w Puciłkowiczach (obecnie Białoruś) jeżeli koń, wywożąc umarłego z domu, zrobi nieczystość, zapowiada również komukolwiek z rodziny chorobę i rychły zgon”.
Krtek na venkově, czyli krecik na wsi
Krecik z czechosłowackich kreskówek był nader sympatycznym stworzeniem, chociaż czasami niechcący zbytkował, jak wtedy, gdy znalazł radio tranzystorowe i przepłoszył muzyką zwierzęta w lesie. Ale to było w drugiej połowie XX wieku. Tymczasem w epoce przedtelewizyjnej, zanim reżyser Zdeněk Miler ocieplił wizerunek tego podziemnego ssaka, w niektórych rejonach Francji uważano kreta za diabelskie stworzenie. „Gdy Pan Bóg stworzył człowieka, diabeł chciał naśladować dzieło Boże, ale stworzył tylko kreta o łapkach podobnych do małych dłoni” – cytuje ludową mądrość Fischer. Oprócz tego powszechnie wierzono, że kret nie ma oczu. To nieprawda, ma oczy, które są niewrażliwe na światło, ale lud wiedział swoje: „Nie ma oczu, bo mu ich nawet po korytarzykach kopanych pod ziemią zupełnie nie trzeba, bo i po co zresztą, nasypałoby mu się przecież piasku do ócz tylko”. Według rosyjskiej legendy Pan Bóg nie dał kretowi oczu, mówiąc „Dam ci oczy wtedy, gdy wyryjesz tyle pagórków, ile gwiazd na
niebie”.
No i krety ryją, co drzewiej niepokoiło lud na wsiach. Ta podziemna aktywność (kret może przekopać 12-15 metrów w ciągu godziny) sprawiła, że krety okryły się niesławą. „Kret pozostaje w związku ze światem umarłych i jest jednym z licznych zwiastunów śmierci” – stwierdza w swojej pracy Fischer. We wschodniej
i południowej Polsce „kret ryjący tuż pod progiem domu, czyli pod przyciesią, spod domu na pole, zwiastuje, że ktoś z domowników umrze, a gdy zaś wyryje kretowinę z pola do izby lub sieni, jest to oznaką, że ktoś lub coś przybędzie do domu. (…) W okolicach Andrychowa (małopolskie) jeśli kret wyryje ziemię z domu na zewnątrz, ktoś w domu tym rozstanie się z życiem”.
W okolicach Tarnowa (małopolskie) kret nie musi nawet ryć ziemi pod progiem. Wystarczy, że wyryje ją gdzieś w pobliżu domu lub bodaj na polu, i nieszczęście gotowe: „Gdzie krety poczną mocno ryć ziemię i na powierzchni ukaże się mnóstwo kretowin, tam niewątpliwie wkrótce zawita zaraza i wykopie mnóstwo świeżych mogił. Polacy w Delejowie (dzisiejsza Ukraina) sądzą, że kret żyjący w chacie wróży śmierć kogoś z rodziny. (…) Analogiczne zapatrywania można zauważyć u innych ludów słowiańskich. Na Morawach, gdy kret ryje w kierunku ku domowi, liczba mieszkańców powiększy się, jeśli od domu – ktoś umrze”.
Fischer zauważa, że „kret staje się zwiastunem śmierci nie tylko ze względu na swe dziwne cechy zewnętrzne, ale szczególnie przez swe rycie w ziemi, które równie jak kopanie psa i grzebanie konia w umyśle ludzkim kojarzy się z grzebaniem, a więc ze śmiercią”.
„Pójdź w dołek, pod kościołek”
„Z pomiędzy istot żyjących ptak jest może najważniejszem praźródłem wszystkich wyobrażeń o bóstwie i tajemniczej sile świętej. Stąd też (…) szuka się związku ptaków ze światem umarłych. Zachowanie się ptactwa bywa też niejednokrotnie wróżbą dla człowieka, zwiastuje mu złą lub dobrą dolę, a także i śmierć”
– wywodzi Fischer.
„W Galicji zachodniej lud opowiada, że dom, który ma śmierć nawiedzić, opuszczają ptaki. W Puciłkowiczach na Białej Rusi, gdy do domu mieszkalnego wleci jakiś ptaszek, wróży to jednemu z mieszkańców bliską chorobę i śmierć”.
Nie wszystkie ptaszki musiały wlatywać do domu, żeby wróżyć nieszczęście. W przypadku sowy wystarczył tylko jej głos. „Sowa jest posłańcem i wróżką śmierci, a głos jej uchodzi za śmiech samego djabła. Lud nasz prawie powszechnie wierzy, że sowa swem nocnem hukaniem zapowiada śmierć” – zaznacza Fischer. „Gdy sowa w nocy przeleci nad domem i nad nim zakrzyczy lub usiądzie na drzewie i stąd zakrzyczy albo zakwiczy, jedna z miejscowych osób pójdzie na tamten świat, bo sowa ją woła do siebie słowy: «Pójdź! Pójdź!». (…) W poznańskiem za wróżbę śmierci uchodzi hukanie sowy na dachu, która wedle wyobrażenia ludu woła: «Pójdź, pójdź w dołek, pod kościołek», skąd ją także pućką nazywają. (…) Gdy w Krzeszowicach (małopolskie) sowa wleci komu do stodoły, to śmierć do niego już zaglądać poczyna.
W Rudkach (obecnie Ukraina) sowa latająca nocą ponad domem i piszcząca głosi czyjś gon, zwłaszcza jeśli kto w tym czasie ciężko choruje. (…) W Zamojskiem i Hrubieszowskiem puszczyk swoim śmiechem wyszydza i śmierć sprowadza słyszącym. Mówią również: «Sowa na dachu kwili, ktoś pewnie umrze po chwili»”. Jedynie mieszkańcy Puciłkowicz mieli szanse wyjść obronną ręką ze spotkania z pohukującą sową: jej krzyk, zbliżony do płaczu dziecka, wróżył macierzyństwo którejś z kobiet, ale biada temu, kto nie dopatrzył się w pohukiwaniu tego podobieństwa, bo to oznaczało chorobę i śmierć.
Wykrakać śmierć
Współcześnie widok kruka stanowi przykrość głównie dla pracowników MPO, ponieważ zwiastuje resztki jedzenia powywalane z okolicznych koszy na śmieci. Kruki stały się istotną częścią tkanki miejskiej, w której z powodzeniem odnalazły swoją niszę, paskudząc odchodami samochody w okolicach mniej obfitujących w gołębie. W przeszłości pojawienie się tego ptaka miało poważniejsze konsekwencje. Fisher pisze, że „wśród ptactwa kruk jest często symbolem złego, śmierci i zniszczenia. Posiada bowiem zarówno on sam, jak w ogóle cała rodzina kruków wszelkie do tego warunki zewnętrzne, a więc czarne upierzenie, przykry i smutny głos, żywienie się ścierwem”. W okolicach Krakowa i Wielbarku (warmińsko-mazurskie) kracząca wrona zapowiadała nieszczęście. W Makowie (małopolskie) jeżeli kruk zakrakał trzy razy nad głową przechodnia, wróżyło to rychłą śmierć. „W Galicji zachodniej jest przekonanie, że kiedy gawron kracze, siedząc na domu, ktoś w domu tym umrze. Podobne wierzenie istnieje u ludu nadrabskiego, gdy kruk nad domem przeleci, krzycząc: «Trup, trup!».
Z Długoręki (Długołęki? – przyp. red.) znamy również przesąd, że krakanie kruka nad domem zapowiada śmierć kogoś z domowników. Gdy kruk nad lasem przeleci, kracząc, lud w Żdzarach (region nieustalony, istnieje kilkanaście miejscowości o tej nazwie – przyp. red.) uważa to za zwiastowanie śmierci w lesie.
W ogóle zaś w Nowym i Starym Sączu oraz w Krościenku kraczące kruki zwiastują nieszczęście lub smutek. Również krakanie wron nad domem lub nad głową człowieka jest powszechnie oznaką niezawodnego nieszczęścia, a nawet śmierci (Szczepanów, Krzeszowice). Aby to nieszczęście oddalić, chłopi żegnają się i mówią: «Oho, jakieś nieszczęście, a czegoż się tak drzesz?» (Zaborów) albo «Żebyś sie ozpukła» (Wola Batowska), albo «żebyś sie ozdarła» (Hecznarowice, Wola Batowska).
Indziej żegnają się i odmawiają „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Marja” (Witanowice) albo też plują, mniemając, że to wronie w oczy. (Osieczany) [obydwie miejscowości w Małopolskiem – przyp. red.].
W Puszczy Sandomierskiej, gdy jedna wrona kracze nad głową człowieka, to mu zapowiada pewne nieszczęście; ażeby je odwrócić, niech trzy razy splunie i powie: «A to tego cię twa mać naucyua, to ji, tak wouáj».
Fischer zauważa, że „zestawienie przesądów polskich z europejskiemi wykazuje prawie zupełną ich zgodność nawet w szczegółach, a więc zakrakanie kruka z lewej strony, krakanie nad kimś lub nad domem. (…) Jedna rzecz występuje w każdym razie widocznie, że właściwym ptakiem złowróżbnym
w Polsce jest kruk”.
Komu kukułkę?
W powojennej Polsce kukułka zwiastowała dwie rzeczy: dzieciom zepsute albo nadłamane zęby (twarde cukierki o tej nazwie kupowane na wagę), każdemu zaś finansowy dobrobyt do następnego roku, o ile miał przy sobie pieniądze, gdy „okukała” go pierwsza napotkana wiosną kukułka.
W ogóle ptak ten kojarzony jest w Polsce jako szczęśliwy zwiastun z dwoma wyjątkami: „Jest tylko wierzenie w Brzeżówce w Ropczyckiem i w Poroninie, że kto pierwszy raz na wiosnę bez śniadania wyjdzie w pole orać i usłyszy kukułkę, już na przyszłą wiosnę orać nie będzie” – odnotowuje Fischer.
Dajmy zatem spokój kukułkom, bo one jako zwiastun nieszczęść i śmierci są bardziej znane na wschód od Polski, gdzie – jak podaje Fischer – „kukułka odgrywa bardzo znaczącą rolę jako złowroga wieszczka”. Popatrzmy w polskie niebo: jakie ptactwo grozi mieszkańcom wsi złym losem? O, leci: długi, zielony ogon, biało-czarne pióra, ale skrzydła raczej takie niebiesko-zielone.
Ani chybi sroka. „Gapi się jak sroka w gnat” – brzmi powiedzenie. Niesłusznie. Sroki jako jedyny gatunek, poza ssakami, zdają test lustra, czyli test samoświadomości. Znaczy, jak sroka widzi swoje odbicie, to rozumie, że ona to ona. A zatem jest inteligentniejsza od reszty ptactwa. Niestety oprócz tego też nieprzyjemnie skrzeczy i to skrzeczenie wywoływało u ludności wiejskiej nieprzyjemne skojarzenia. „W ziemi dobrzyńskiej wierzą, że gdy sroka zaskrzeczy pod oknem, niezawodnie umrze jakiś krewny. W Sieradzkiem sroka skrzecząca na płocie jest zwiastunem śmierci, jeśli ktoś w domu jest chory. Podobnie u ludu okolicy Żarek, Siewierza i Pilicy sroka skrzecząca przed samem oknem wróży nieszczęście. W ziemi chełmskiej gdy sroka skrzeczy, przeleciawszy nieopodal chaty, lud mówi, że «jak bardzo szczeka, to albo wyszczeka, albo przeszczeka» (to jest albo sprowadzi gości, albo zwiastuje komu bliską śmierć)”
– odnotowuje Fischer, ale zastrzega, że „o ile lud nasz zna bardzo wiele przesądów związanych ze sroką, szczególnie powszechny o zapowiadaniu gości, o tyle sroka jako zwiastunka śmierci przez skrzeczenie zdarza się na obszarze polskim dość rzadko”.
Fischer zaznacza też, że na wschód od Polski jako zwiastuny śmierci znane są również jaskółki oraz dzięcioły i choć osobiście nie spotkał się z tymi przesądami na terenach polskich, niewykluczone, że gdzieś w pojedynczych miejscach takowe ze wschodu przeniknęły.
Co może wyskrobać kura pazurem
Według brytyjskiej organizacji PETA kura w środowisku naturalnym wychodzi cało z 9 na 10 ataków drapieżników. Obfitość kurzych trucheł na sklepowych ladach i w piekarnikach KFC świadczy o tym, że kurze fermy sprzyjają atakom drapieżników bardziej niż środowisko naturalne.
Kura jest najbliższym żyjącym krewnym Tyranozaurusa Rexa, drapieżnego mięsożercy, który mierzył do 6 metrów i wyginął jakieś 66 mln lat temu, zostawiając nam po sobie wkładkę rosołową. Bardzo wątpliwe jest, że chłopi w przedwojniu kojarzyli kurę z budzącym postrach u współczesnych sobie ssaków dinozaurem, a mimo to kura stała się zwiastunem śmierci. No, może nie sama kura, ale jej gdakanie. Gdacząca kura przepowiada śmierć i sama się na nią naraża. Fischer (cytując też innych autorów) sypie tu przykładami jak z rękawa.
„W Poznańskiem pianie kury zapowiada śmierć lub chorobę. Podobne wierzenie na pruskiem Mazowszu. Już u Szymona Grunaua z XVI wieku podano zabobon, że kiedy kury wabią, mają one widzieć ducha, który błąka się w pobliżu i pragnie być przy ludziach. U Pisańskiego również za nieszczęśliwy znak uważa się, kiedy kura gdacze, i niewinna ta wieszczka zazwyczaj przepłaca potem głową swoje zuchwalstwo. W tej formie znany też przesąd z Działdowa. Kura gdacząca oznacza wielkie nieszczęście. Kura w takim razie jest nieodwołalnie zgubiona; natychmiast ucinają jej głowę. W okolicy Orłowa również kura piejąca jest prorokiem nieszczęścia; aby zażegnać grożące nieszczęście, baby zapisują takie lekarstwo: wymierz kurą całą izbę od ściany naprzeciwległej drzwiom aż do samych drzwi. Jeżeli przy ostatniem obróceniu ogon kury leży na progu, to go zetnij, a gdy łeb, to łeb jej zetniesz, a rosół dobry wynagrodzi hojnie stratę kury.
W ziemi dobrzyńskiej pianie kury oznacza nieszczęście, dlatego chłopka taką kurę zarzyna. Na Kociewiu (Pomorze Gdańskie), kiedy w jakim domu zacznie piać kokosza, to z tego domu wnet ktoś umrze; niektórzy, co w to mocno wierzą, zaraz taką kurę zabijają.
Opowiadają o jednym człowieku, że wyganiał kury z warzywa, wtenczas się jedna obróciła, spojrzała mu w oczy i głośno zapiała, a w parę tygodni potem umarł. Znów jedna niewiasta powiada o swoim wuju, że «był cieślą i obrabiał drzewo, zaczęły mu się tam kręcić kury, począł je odganiać, wtenczas obróciła się też jedna, spojrzała na niego i zapiała, a trzeciego dnia przy tem samem drzewie ruszył go paraliż i było po nim». A pewien chłopak jednego poranku przyszedł do izby i powiada: «Wy jeszcze leżyta, wstajta, bo na wsi dziś piała kura», a wkrótce chłopak ten zachorował na tyfus i czwartego dnia umarł”.
Nierade kury na wesele, ale muszą – głosi staropolskie powiedzenie. Nic dziwnego, kura była stałym elementem weselnego stołu. Kura daje jajka, od święta zapewnia mięso. Niejeden chłop nie wyobraża sobie gospodarstwa bez kury. Dlaczego więc odgłosy tego pospolitego na wsi zwierzęcia wywołują lęk przed śmiercią?
„W okolicy Zarek, Siewierza, Pilicy pianie kury grozi śmiercią komuś z domowników. W Galicji zachodniej wierzenie o złowróżbnem znaczeniu piania kury powszechne, również w Łopusznie nad Dunajcem. W Radłowie natomiast wróży śmierć pianie kura przed północą, w Tarnowskiem zaś, gdy się za kurą ździebło włóczy. W Ropczyckiem w którym domu kura zapieje, tam skrywa się zły duch. Gdy kura pieje, to się djabeł cieszy. Gdy kura zapieje rano, to się wydarzy w tym dniu nieszczęście. W Puszczy Sandomierskiej kura piejąca kogucim głosem zaznacza, że w niej djabeł siedzi i w chałupie będzie wojował, dlatego taką kurę kobieta zaraz zabija; taka kura przepowiada śmierć, więc należy ją sprzedać (Krzeszowice) albo uciąć jej głowę, bo to zły duch w jej postaci zapiał (Żdżary), albo wreszcie wziąć złowieszczą kurę i od ściany do progu pomierzyć nią podłogę, przewracając głową i ogonem, a na progu uciąć to, co wypadnie, tj. głowę albo ogon (Krościenko, Myślenice, Szczepanów). W Białobrzegach w pow. łańcuckim mówią o kurze piejącej, że kogoś «wypieje» (ktoś umrze wkrótce).
W Lubelskiem panuje przesąd, że gdy kura pozjada okruszyny ze święconego, będzie piała jak kogut. Kura skrzeczy lub pieje chrapliwym głosem, a stąd powszechnie mówią, że ją «djabeł drze». Taką kurę albo zaraz sprzedają, albo łeb odcinają, a potem ją trzeba ugotować i zjeść.
W Studziankach w chwili czyjegoś zgonu czasem biała kura nie wiadomo skąd się weźmie na płocie, zagdacze i «wnet jako para zginie». U polskiej szlachty w Delejowie znaczenie wierzenia uległo zmianie o tyle, że «jak kura pieji, będą gości złodzieji». Mierzą długością tej kury odległość od stołu do progu i gdy wypadnie głowa na progu, ucinają ją, a kurę jedzą, gdy ogon – ucinają go, a kurę zostawiają przy życiu”.
Tyle Fischer. No dobrze, przykładów, że pianie kury nie wróży nic dobrego, mamy bez liku. Ale jaka jest przyczyna tego wierzenia? „Fakt wielkiej roli przesądowej koguta w połączeniu ze stałym objawem ludowej wyobraźni, iż wszelka niezwykłość i nienaturalność w przyrodzie ma swe głębokie i tajemne przyczyny, a tem samem jest zapowiedzią jakichś również niezwykłych wydarzeń, spowodował prawdopodobnie powstanie wierzeń, że piejąca kura uważana jest prawie powszechnie za zapowiedź nieszczęścia, a niekiedy, dość często zresztą, śmierci”
To tłumaczenie Fischerowi chyba nie do końca wyszło. Kogut rzeczywiście występuje w przesądach, ale jego pianie symbolizuje jutrzenkę, nadzieję. Pianie koguta przepędza wszelkie strachy i upiory. Gdzie tu więc miejsce na śmierć? A ta „niezwykłość i nienaturalność w przyrodzie”? Cóż wszak może być dla chłopa mniej niezwykłe i bardziej naturalne niż… kura? Chyba jednak pytanie, dlaczego gdakanie kury zwiastuje śmierć, musi poczekać na odpowiedź.
CZYTAJ RÓWNIEŻ POZOSTAŁE CZĘŚCI: Część 2: Cisza sprzyja wiecznemu odpoczynkowi, czyli o przesądach pogrzebowych w dawnej Polsce
W wielu krajach liczba zgonów przeważa nad liczbą urodzeń. Obrazuje to grafika z danymi za 2022 rok.
Ranking otwierają Chiny z liczbą zgonów większą o 850 tys. od liczby urodzeń. Pamiętajmy jednak, że Chiny to kraj o ogromnej populacji. Obecnie zamieszkuje je ponad 1,4 mld osób. ONZ szacuje, że do 2050 roku ta liczba zmniejszy się o 100–200 mln.
W Japonii sytuacja jest tragiczna od dekad. Liczba urodzeń spada od lat 70., choć dopiero w 2010 roku przestała przeważać nad liczbą zgonów. Przeciętny wiek Japończyka to 49 lat – to i tak jeden z najwyższych wyników na świecie. Według szacunków ONZ populacja Japonii spadnie w latach 2020–2050 o 16,3 proc. Obecnie kraj zamieszkuje 127 mln osób.
W Polsce mieliśmy 143 tys. zgonów więcej niż urodzeń. ONZ prognozuje spadek liczby ludności w naszym kraju do 33,3 mln w 2050 roku. Według szacunków GUS-u będzie to spadek do 33,1 mln. Przy czym co trzeci Polak będzie miał więcej niż 65 lat. Jako emeryt otrzyma od 20 do 50 proc. wynagrodzenia, co oznacza, że Polska może stać się krajem powszechnej biedy. Prognozy GUS są ponure: do 2050 roku na 10 pracujących będzie przypadać ponad 50 emerytów.
W większości krajów Europy ten trend jest spadkowy. Na grafice (grafika nr 2) granatowym kolorem oznaczono populację w 2022 roku, na niebiesko zaś – w 2050 roku. Zwiększyć ma się jedynie populacja Francji, Holandii, Hiszpanii i Szwecji.
Jednocześnie wzrośnie zaludnienie w 54 państwach afrykańskich. W 2050 roku na tym kontynencie będzie żyło 2,5 mld ludzi – około 25 proc. światowej populacji. Dla porównania w 1950 roku było to 10 proc.
Pamiętajmy o prognozach klimatycznych. W połowie wieku część Afryki może nie nadawać się do zamieszkania ze względu na zbyt wysokie temperatury. W przyszłości Europa może mieć do czynienia nie z uchodźcami politycznymi czy ekonomicznymi, tylko klimatycznymi.
Do tego dochodzą prognozy geopolityczne przewidujące, że na kontynencie afrykańskim będą toczyły się konflikty o wodę. Te spory już się pojawiają, ale na razie sporadycznie przyciągają uwagę mediów europejskich. Etiopia buduje na Nilu Tamę Wielkiego Odrodzenia. Władze Egiptu uznają to za zagrożenie dla środowiska i gospodarki swojego kraju. Niektórzy politycy egipscy wzywają do interwencji zbrojnej. Z drugiej strony premier Etiopii, Abiy Ahmed, ostrzegł, że „nie ma takiej siły, która może powstrzymać Etiopię przed budową tamy. Jeśli będziemy musieli pójść na wojnę, powołamy miliony rekrutów”.
Jeszcze „ciekawiej” robi się, gdy spojrzymy na prognozy ONZ dotyczące roku 2100. W Afryce liczba ludności dobije do 4,28 mld, a w Azji – do 4,72 mld. Europę ma zamieszkiwać wówczas zaledwie 630 mln osób, a USA – 491 mln. Rok 2100 może nam się wydawać odległy, pamiętajmy jednak, że dożyją go dzisiejsze dzieci. Na starość będą żyły w ciekawych czasach, chociaż nie wiadomo czy spokojnych.
Pierwsze próby pozyskania organów podjęto ponad 200 lat temu. Na przełomie XVIII i XIX wieku zapanowała moda na przeszczepianie zębów. Dawcami byli żywi i… martwi.
Było to poniekąd wymuszone tragicznym stanem uzębienia naszych przodków, brakiem możliwości leczenia i niewiedzą na temat istnienia bakterii – również tych wywołujących próchnicę. W tamtych czasach stomatologia jako oddzielna gałąź medycyny dopiero raczkowała. Leczeniem zębów zajmowali się chirurdzy, którzy wypełniali ubytki w zębach ołowiem, srebrem lub złotem.
Trzeba jednak dodać, że na lekarzy i plomby stać było jedynie najbogatszych. Zdecydowana większość w ogóle nie leczyła zębów, a kiedy te zaczynały boleć, po prostu je wyrywano. Angielska poetka i pamiętnikarka, Dorothy Wordsworth, w 1802 roku napisała: „Dzisiaj złamał mi się ząb. Wkrótce stracę wszystkie”. 30-letnia kobieta była już niemal pozbawiona uzębienia.
Kiedy będziecie oglądać film historyczny czy kostiumowy, pamiętajcie o jednym przekłamaniu – zdrowych i ładnych zębach aktorów. W rzeczywistości stan uzębienia ludzi w tamtych czasach był tragiczny. Żyjący w XVIII wieku architekt Henry Holland opisywał w swoim pamiętniku człowieka o imieniu Briffet, którego „usta były szerokie jak drzwi od stodoły, a wargi grube i wystające jak połcie surowej wołowiny skrywające paskudne, zgniłe i połamane zęby”.
Taki wygląd ust mógł być wynikiem nieporadnych prób wyrywania chorych zębów. Jedną z nich opisał XVIII-wieczny brytyjski pamiętnikarz, James Woodforde, który problem zepsutego uzębienia postanowił – jak większość – rozwiązać za pomocą podkuwacza koni:
„Ząb bolał mnie całą noc. Wstałem krótko po piątej i około siódmej posłałem po niejakiego Reevsa, który wyrywa zęby w tej parafii. Przyszedł około siódmej i wyrwał mi ząb, atoli w straszliwy sposób. Wyrwał duży kawał dziąsła i złamał przy tem jeden kieł. Przyprawił mnie o ból okrutny przez cały dzień i jeszcze kolejny, a moja twarz nabrzmiała kolosalnie pod wieczór. Dałem mu mimo to dwa szylingi i sześć pensów. Chyba jest za stary, żeby rwać zęby. Wzrok mu szwankuje”.
Czas to nie tylko pieniądz
Wizyta u chirurga – niedostępna dla większości ze względu na koszty – nie chroniła przed podobnymi przeżyciami. Można je było co najwyżej złagodzić. Przed poważniejszymi zabiegami stomatologicznymi pacjent dostawał alkohol albo laudanum (nalewkę z opium). Dodatkowo wiązano mu ręce, zaś asystenci chirurga przyduszali go do ziemi, żeby nie wykonywał gwałtownych ruchów. Kluczem do udanego zabiegu (nie tylko stomatologicznego) był czas – im krótsza wizyta, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że pacjent zejdzie z powodu szoku lub wykrwawienia.
Człowiek zamożny, który chciał zamaskować częściowy lub całkowity brak uzębienia, mógł jeszcze obstalować sztuczną szczękę. Wykonywano je z porcelany lub pojedynczego kawałka kości zwierzęcej, w tym słoniowej. Wszystkie rodzaje materiałów były dalekie od ideału. Kość szybko się odbarwiała i rozkładała, natomiast porcelana „hałasowała” przy mówieniu i jedzeniu, traciła połysk, a nade wszystko łatwo się kruszyła. Wkrótce zdano sobie sprawę, że żaden materiał nie dorówna naturalnym zębom. I takie też były najlepszej jakości sztuczne szczęki wykonane z ludzkich zębów osadzonych na mostku z kości słoniowej.
Niektórzy decydowali się na wyrwanie bolącego zęba i ponowne umieszczenie go w dziąśle. Taki pomysł zrealizował w 1812 roku pułkownik Peter Hawker: „Po trzech dniach i trzech nocach tortury, którą zadawał mi bolący ząb, kazałem go wyrwać i wsadzić z powrotem. Dzięki takiej operacji niszczy się nerw i likwiduje wszelaki ból, a ząb znów nadaje się do przeżuwania”.
Jednak w wielu przypadkach stan wyrwanego zęba uniemożliwiał jego ponowne osadzenie. Ci, którzy chcieli zachować estetyczny wygląd jamy ustnej, musieli posiłkować się cudzym uzębieniem – pozyskanym od zmarłych lub żywych.
Na zapotrzebowanie rynku odpowiedzieli zarówno chirurdzy, jak i przestępcy czy biedota, która w wyrywaniu zębów zmarłym i dostarczaniu ich medykom dostrzegła bodaj możliwość okazjonalnego zarobku. „Zalecam każdemu dentyście, żeby zawsze miał pod ręką kilka zębów zmarłych, aby któryś z nich mógł dopasować do zębodołu. Takie zęby mogą przetrwać w szczęce latami, zwłaszcza gdy dobrze podtrzymują je sąsiednie zęby” – radził w 1778 roku kolegom po fachu dentysta John Hunter.
Wobec takiej postawy medyków rynek nielegalnego handlu zwłokami przeżywał rozkwit. Już wcześniej złodzieje rozkopujący groby zaspokajali zapotrzebowanie na ciała ze strony lekarzy, chirurgów i szkół medycznych. Oczywiście oficjalnie wykradanie ciał z grobów było nielegalne i groziły za to kary, ale perspektywa zarobku była dla przestępców zbyt kusząca. Z drugiej strony środowisko medyczne wiedziało, skąd pochodzą zwłoki czy pojedyncze organy, ale przymykało na to oko. Historycy przyznają, że bez tego procederu nie nastąpiłby wówczas postęp medyczny.
Zapotrzebowanie na zwłoki było ogromne. Rabusie preferowali ciała biedaków, dlatego że ich groby były płytsze. Poszczególne elementy zwłok kradziono jeszcze przed pogrzebem, gdy leżały przygotowane w trumnach. Jednak złodzieje większość wyciągali z grobów – im szybciej po pochówku, tym lepiej, bo przez wzruszoną ziemię łatwiej było się przekopać, a i ciało było świeższe.
Czas odgrywał kluczową rolę. Ze względu na rozkład i odór zwłoki były nieprzydatne dla anatomów już po kilku dniach. Bransby Cooper, bratanek znanego londyńskiego chirurga, na początku XIX wieku pisał w swoim pamiętniku: „Każdy dentysta w Londynie kupował w tamtym czasie zęby od tych ludzi (złodziei cmentarnych – przyp. red.), a społeczeństwo ma niewielkie pojęcie, ile mogą zarobić zatrudniający się w ten sposób”.
Zęby na wagę złota
Cooper znał realia od podszewki. W 1814 roku podczas wojny na Półwyspie Iberyjskim przebywał w Hiszpanii. Jego wuj wysłał wówczas z Anglii umyślnego o nazwisku Butler, żeby ten „pozyskał zęby”. Gdy Cooper zapytał go, jak chce to zrobić, Butler wyjaśnił bez ogródek: „Ależ proszę pana, niech tylko przyjdzie bitwa, a zębów też będzie w bród. Wyrywam je, jak tylko ich zabiją”.
Zęby były towarem tak cennym, że ich kradzieżą wielu zajmowało się dorywczo – tak jak markietani, wędrowni handlarze ciągnący za wojskami. Bransby pisał: „Na ogół pozyskiwali zęby w nocy po bitwie. Wyrywali je tylko młodym i zdrowym żołnierzom, bo właśnie ich uzębienie najlepiej nadawało się do celów, do których było przeznaczone. Tylko zawrotne sumy mogły ich ośmielić do takiej grabieży, bo nie znam w całej armii żołnierza, który nie wypaliłby w łeb komuś, kto rabuje zwłoki jego towarzysza w ten sposób”.
W czerwcu 1815 roku w bitwie pod Waterloo poległo ponad 18 tysięcy żołnierzy. Ich ciała zostały bezlitośnie ograbione. Klienci w Anglii byli bardzo zadowoleni z protez wykonanych z zębów młodych, zdrowych ludzi. Wielu chwaliło się „zębami z Waterloo”. Część z tych „szczęśliwców” została oszukana – zapłacili oni krocie za „zęby z Waterloo”, a dostali uzębienie nieboszczyków, których ciała wykopano na brytyjskich nekropoliach.
Dla cmentarnych grabieżców zęby były pożądanym towarem. Nawet jeśli rozkład ciała był już zbyt zaawansowany, by sprzedać zwłoki anatomowi, zęby wciąż mógł kupić chirurg czy dentysta (zawód dentysty dopiero raczkował, a zębami osób, które było stać na leczenie, zajmowali się przede wszystkim chirurdzy). Niejaki Joseph Naples, marynarz służący w Marynarce Królewskiej, który po zakończeniu służby wstąpił do gangu, odnotował w swoim pamiętniku, że jeden z przestępców „po pozyskaniu ciał w listopadzie 1812 roku sprzedał zęby panu Thompsonowi za pięć gwinei”.
Gwinea była równa jednemu funtowi, czasami przekraczała jego wartość. Ze wspomnień Naplesa wynika zatem, że jego kamrat dostał za zęby równowartość co najmniej pięciu funtów. W tamtych czasach była to ogromna suma stanowiąca równowartość kilkumiesięcznych, a nierzadko ponadrocznych zarobków prostych ludzi. To właśnie te „zawrotne sumy”, o których wspominał cytowany wcześniej Banrsby, zachęcały markietanów, by ryzykowali życie i okradali zwłoki żołnierzy.
Jeśli ktoś z jakichś powodów nie chciał zębów nieboszczyka, miał do wyboru uzębienie od żywych dawców. Takie transplantacje zębów były bardzo popularne przez kilka dekad, począwszy od lat 70.
XVIII wieku. Dawcami była biedota, która uczyniła sobie z tego źródło dochodu. Biedacy zazwyczaj pozwalali sobie wyrywać zdrowe, przednie zęby. Wspomniany wcześniej dentysta John Hunter radził medykom, by „zawsze mieli na podorędziu kilku chętnych z dobrymi zębami, gdyż jeśli zęby jednego nie będą pasować (do zębodołu biorcy – przyp. red.), to może nada się uzębienie innego”.
To, że ktoś miał zdrowe zęby, nie zawsze oznaczało, że był on całkowicie zdrowy. Dzisiaj jest oczywiste, że przy takich zabiegach mogło dochodzić do zakażenia, w tym do transmisji chorób z organizmu dawcy do organizmu odbiorcy. Jednak w tamtych czasach nikt się tym nie przejmował, a o zarazkach jako przyczynie chorób jeszcze nie słyszano. Tych, którzy podejrzewali, że operacje wiążą się z ryzykiem zakażenia, lekceważono. „Zęby należy pobierać z ust wyglądających na usta osoby zdrowej. Nie to, żebym uważał, iż można (przy zabiegu – przyp. red.) przeszczepić chorobę” – pisał Hunter.
Nic więc dziwnego, że transplantacje zębów – czy to od zmarłych, czy od żywych dawców – czasem kończyły się ciężką chorobą, a nawet zgonem – jak na ironię – wywołanym przez tych, którzy mieli leczyć. Albo przynajmniej zapewnić piękniejszy uśmiech.
Stomatologia
- Jako oddzielna specjalizacja lekarska pojawiła się ona dopiero w XVIII wieku. Leczeniem zębów, które polegało głównie na ich wyrywaniu, rzadziej na wstawianiu prymitywnych plomb, zajmowali się chirurdzy. Mieli oni niższy status niż lekarze ogólni. Jednak zdecydowanej większości osób nie było stać na jakiegokolwiek lekarza. Ich leczeniem zajmowali się znachorzy lub aptekarze.
- Ze względu na brak wiedzy w kwestii czynników wywołujących choroby profesjonalna opieka lekarska – chociaż nieporównywalnie droższa – nie była dużo lepsza od znachorskiej. Sami lekarze zdawali sobie sprawę z niedoskonałości medycyny (ale i ceny swoich usług). W swoich listach Catherine Hutton, córka bibliotekarza i historyka Williama Huttona, przytacza autentyczny według niej dialog dwóch lekarzy: „Charles White, znany w Manchesterze lekarz, mówi do doktora Johna: «To ilu pacjentów zabiłeś w tym roku?» «Nieważne ilu. Zabijam ich taniej niż ty» – odrzekł John”.
Myli państwo dziś ręce? To dobrze. Jeśli zrobiliście to prawidłowo, każdy z was spłukał do umywalki kilka milionów bakterii, nie licząc wirusów, drożdży, grzybów i innych żyjątek bytujących sobie na ludzkiej skórze.
Liczba bakterii na dłoniach waha się od 40 tys. do 5 mln na centymetr kwadratowy skóry. Największą florą bakteryjną, być może odporną na antybiotyki, mogą „pochwalić się” pracownicy placówek medycznych oraz osoby zajmujące się przygotowywaniem zwłok do pochówku, zwłaszcza ludzi, którzy zmarli w szpitalu.
Dzisiaj obawiamy się koronawirusa i do pracy przystępujemy z ostrożnością, ale niech wyczekiwany koniec pandemii nie uśpi naszej czujności. Jako pracownicy domów pogrzebowych nie znamy szczegółowych danych medycznych dotyczących zmarłego. Zazwyczaj nasza wiedza jest ogólna: zmarł na zawał, udar, raka itp. Nie mamy natomiast dostępu do dokumentacji szpitalnej, a w wielu przypadkach moglibyśmy znaleźć tam interesujące informacje. Osoba, która zmarła po długiej, wyniszczającej chorobie i spędziła przed śmiercią jakiś czas w szpitalu, jest często nosicielem wielu antybiotykoopornych bakterii. W dokumentacji określa się je jako „drobnoustrój alarmowy”.
Te drobnoustroje bywają wtórną przyczyną zgonów. Powinniśmy zatem zakładać, że większość zmarłych, którzy trafili do domu pogrzebowego ze szpitala, może być zarażona drobnoustrojami odpornymi na antybiotyki.
Twoje ciało nie należy wyłącznie do ciebie
Nawet całkowicie zdrowy człowiek jest jednym wielkim siedliskiem zarazków. Powiedzenie, że nasze ciała nie należą tylko do nas, jest w tym przypadku jak najbardziej słuszne. Organizm przeciętnego człowieka składa się z 10 bilionów komórek. Ale to są tylko jego komórki. Bo według źródeł nasze ciało jest domem dla od 38 do nawet 100 bilionów bakterii. Składa się zatem tylko w jednej dziesiątej z własnych komórek. Jak to możliwe? Oczywiście nie chodzi tu o kategorie wagowe.
Całe to drobnoustrojstwo (zwane naukowo mikrobiomem) waży przeciętnie około 1,3 kilograma. Wagowo to niewiele, ale gatunkowo – bardzo dużo. Podrap się za uchem – na palcach została ci część z 2359 gatunków pomieszkujących tam bakterii. Na języku żyje kolejne 7947 gatunków. Gardło jest domem dla 4154 gatunków, a nozdrza – dla 2264. Zwróćmy uwagę, że mówimy o gatunkach, a nie o pojedynczych bakteriach – liczba tych ostatnich idzie w dziesiątki i setki milionów. Najwięcej bakterii bytuje w naszych jelitach – przeciętnie 33,627 gatunków.
Ten fragmentaryczny opis jest początkiem, a nie końcem wyliczanki, bo obejmuje jedynie bakterie, a co z wirusami? Tych nosimy w sobie i na sobie jeszcze więcej – ludzki wiriom (bo tak nazywa się ogół zamieszkujących nasz organizm wirusów) liczy 380 bilionów mikroorganizmów. To już tak nieprawdopodobna liczba, że podaję ją na odpowiedzialność Davida Pride’a, dyrektora Wydziału Mikrobiologii z University of California oraz Chandrabali Ghose z Rockefeller University.
Oczywiście nie wszystkie te wirusy są dla nas szkodliwe. Niektóre są nawet niezbędne, gdyż atakują nieprzyjazne nam bakterie. Takie wirusy nazywamy bakteriofagami. Skoro nasze ciało zamieszkuje dużo więcej wirusów niż bakterii, można by przypuszczać, że wiemy o nich o wiele więcej. Tak jednak nie jest. Naukowcy zaczęli przyglądać się im od niedawna i dopiero teraz odkrywają niektóre z podstawowych funkcji, jakie te wirusy w naszym organizmie pełnią.
Szczepionkowa porażka
Ze zwalczaniem wirusów mieliśmy problem od momentu odkrycia pierwszego z nich. Dokonał tego rosyjski uczony. Nie nazywał się on Wirusow, tylko Dimitirj Iwanowski i w 1892 roku opisał chorobę liści tytoniu, którą – jak dowodził – „wywoływał ekstremalnie mały czynnik zakaźny”. Obecnie ten pierwszy odkryty „czynnik” nazywamy wirusem mozaiki tytoniowej i do dziś badacze nie wynaleźli skutecznego środka ratującego uprawy przed zniszczeniem.
Niektóre groźne dla człowieka wirusy udało się nam poskromić. Odra, różyczka, ospa, polio (choroba Heinego-Medina) – tych i wielu innych chorób wirusowych dzięki szczepieniom już się nie spotyka. Porażkę ponieśliśmy w przypadku najpowszechniejszej dolegliwości: przeziębienia. Wywołuje je ok. 200 wirusów dzielących się na różne odmiany: rinowirusy, pikornawirusy, koronawirusy, adenowirusy, ortopneumowirusy i jeszcze kilka innych. Odporność nabyta przez organizm po zarażeniu się którymś z wirusów jest krótkotrwała. Jeśli ktoś ma pecha, może zarazić się tym samym wirusem już po kilku miesiącach od poprzedniego zachorowania. To prawdopodobne, zważywszy że przeciętnie chorujemy na przeziębienie dwa do czterech razy w roku, a dzieci nawet sześć do ośmiu razy.
W przypadku rodzin z dwojgiem dzieci i więcej – jeżeli chodzą one do przedszkola lub szkoły – nie powinno nas dziwić, że choruje się 10, a nawet 12 razy w roku. Niestety szczepionki na wirusy wywołujące przeziębienie nie opracowaliśmy. Powód? Każdy typ wirusa (a przypomnijmy, że jest ich około 200) reaguje na inne przeciwciała. Do tego wirusy mogą dzielić się na różne szczepy. I tak za około 75 proc. przeziębień odpowiada rinowirus, szczepionka przeciwko niemu wyeliminowałaby zatem znaczną liczbę zakażeń. Jest jednak pewien problem. Rinowirus dzieli się na około 150 szczepów, a aby skutecznie walczyć z każdym z nich trzeba by wyprodukować dla każdego inne przeciwciała, a to bardzo komplikuje sprawę opracowywania szczepionki. Obecnie naukowcy eksperymentują ze szczepionką przeciwko stu szczepom, ale do sukcesu jeszcze daleko i w najbliższych latach nie ma co spodziewać się przełomu.
A szczepionka by się przydała, bo przeziębienie – mimo że rzadko powoduje komplikacje zdrowotne – naraża na spore straty gospodarkę. Szacuje się, że w USA rodzice opuszczają w sumie 126 milionów dni roboczych, żeby opiekować się chorymi dziećmi. Do tego dochodzi 150 milionów dni roboczych opuszczonych z powodu choroby u dorosłych. Generalnie ocenia się, że straty z powodu okołoprzeziębieniowych dolegliwości, w wyniku których ludzie nie przychodzą do pracy, wynoszą ok. 20 miliardów dolarów rocznie. Oczywiście, jak to bywa w gospodarce, jedni tracą, inni zyskują. Na ogólnodostępne leki na przeziębienie Amerykanie wydają 2,9 miliarda dolarów. Do tego dochodzi 400 milionów na specyfiki wydawane na receptę. Dodajmy tylko dla ścisłości, że są to preparaty łagodzące objawy, a nie leczące przeziębienie. Leku zwalczającego wirusa przeziębienia, podobnie jak szczepionki, nie ma. Organizm sam musi zwalczyć wirusa.
Ta walka nie zawsze kończy się powodzeniem. Owszem, wirusa przeziębienia czy grypy zdrowy, silny organizm jest w stanie pokonać. Istnieją jednak wirusy, których nasz system immunologiczny „nie widzi” albo nie jest w stanie ich zwalczyć. Tak bywa w przypadku wirusa brodawczaka, AIDS czy wirusowego zapalenia wątroby. Choroba przybiera wówczas stan chroniczny. Bywa również tak, że nasz układ odpornościowy wykrywa wirusa, a jego reakcja jest tak silna, że staje się dla nas zabójcza. Chorzy na COVID-19 umierają nie na skutek obecności wirusa jako takiego, tylko w wyniku gwałtownej reakcji organizmu na jego obecność. Prowadzi ona do obrzęku płuc i niewydolności innych narządów. Dlatego właśnie chorym podaje się deksametazon – lek sterydowy łagodzący stan zapalny, który jest reakcją organizmu na pojawienie się wirusa.
Wirusy są trudniejszym przeciwnikiem, bo działają na innej zasadzie niż bakterie. Przede wszystkim wirusów nie uznaje się za organizmy żywe. To wyłącznie spirale DNA otoczone płaszczem białkowym, tzw. kapsydem. Nie są w stanie samodzielnie się rozmnażać. Aby to zrobić, muszą wniknąć w głąb komórki i wykorzystać jej części, by się zmultiplikować. Korzystając z enzymów komórkowych, wirus wytwarza setki albo tysiące swoich kopii, które następnie przebijają się przez ścianę komórki i ruszają na podbój kolejnych komórek.
Zaraz, zaraz, jak to możliwe? Z jednej zawirusowanej komórki wylęgają się tysiące wirusów? W jaki sposób jedna komórka może wykarmić taką ich liczbę? Odpowiedź jest prosta: chodzi o wymiary. Komórka w ludzkim ciele ma przeciętnie średnicę 100 mikrometrów (0,01 cm). Najmniejsze bakterie mają średnicę 0,4 mikrometra (0,0004 cm) i są to giganty w porównaniu z wirusami, których rozmiar jest od stu do tysiąca razy mniejszy.
Co ich nie zabije, to je wzmocni
Część osób może wzruszyć ramionami. To nie nasze zmartwienie. Mamy w zakładach środki bakerio- i wirusobójcze, a w razie potrzeby wyciągamy broń ostateczną – formaldehyd, który jest składnikiem m.in. płynów do balsamacji. Jeszcze się taki zarazek nie narodził, któremu by formaldehyd nie dał rady. O, przepraszam, to stwierdzenie to już błąd.
Istnieją grzyby oraz szczepy bakterii i wirusów odporne albo przynajmniej oporne na działanie formaldehydu, w tym szczepy siejącej postrach w szpitalach anytbiotykoopornej bakterii Klebsiella pneumoniae. Obecnie możemy przeciwdziałać tej o(d)porności, stosując odpowiednio silne stężenie formaldehydu, ale doświadczenie pokazuje, że tak nie musi być w nieskończoność. Niejednego naukowca zaskoczyło, w jak zabójczych warunkach drobnoustroje mogą przetrwać, a nawet zacząć się w nich rozmnażać.
Pod koniec lat 60. swoją zdolnością przetrwania zdumiała naukowców z NASA pospolicie występująca w jamie ustnej bakteria z grupy paciorkowców Streptococcus mitis. Historia musiała zacząć się od kichnięcia przez pracownika montującego kamerę telewizyjną we wnętrzu sondy księżycowej Surveyor-3. Sonda wystartowała 17 kwietnia 1967 roku, a swoją misję zakończyła już 3 maja. Dwa lata później załoga statku Apollo 12 podczas misji księżycowej wymontowała kamerę z sondy i przetransportowała ją na Ziemię. Wówczas w laboratorium NASA – w warunkach całkowitej sterylności – kamerę rozmontowano i podczas badań mikroskopowych znaleziono w jej wnętrzu żywego paciorkowca.
No cóż, tam, gdzie są ludzie, są i paciorkowce, dlaczego więc ten pojedynczy drobnoustrój często atakujący naszą jamę ustną miałby u kogokolwiek wywołać zdumienie? Ano ze względu na warunki, w jakich skromna bakteria spędziła dwa lata na Księżycu: wytrzymała tam bez tlenu i wody, w temperaturach wahających się od plus dwustu stopni w dzień do minus dwustu w nocy, w dodatku była narażona na zabójcze promieniowanie kosmiczne. A mimo to po powrocie na Ziemię wykazywała pełną żywotność.
Paciorkowiec, który przetrwał dwa lata w kosmosie, to jednak tylko jeden z przykładów na to, że drobnoustroje są w stanie bytować nawet w teoretycznie zabójczym dla życia środowisku. Od zarania dziejów ludzie konserwowali żywność za pomocą soli. Pochłania ona wodę, a ponieważ bakterie potrzebują jej do rozmnażania się, zasolone środowisko jest dla nich wrogie. Okazuje się jednak, że nie dla wszystkich. Weźmy takie Wielkie Jezioro Słone w stanie Utah. Woda w nim jest tak słona, że człowiek się w niej nie zanurzy. Zasolenie przekracza tu ośmiokrotnie zasolenie wód morskich i 30-krotnie płynów ustrojowych człowieka. A mimo to amerykański biolog Paul Zaal jeszcze w latach 60. odkrył w tej wodzie istne mrowie glonów, pierwotniaków i bakterii.
Natomiast w latach 80. mikrobiolog A. Welsby z Wielkiej Brytanii wykazał, że w jeszcze bardziej zasolonych wodach w okolicy półwyspu Synaj też roi się od bakterii. To czym mamy w końcu bakterie zabijać, skoro sól im niestraszna? Oczywiście alkoholem. Niemal każdy żel do dezynfekcji rąk jest na bazie alkoholu. Producenci tych specyfików nieodmiennie zapewniają, że zabijają one 99,9 proc. zarazków (pamiętajmy: biorąc pod uwagę liczbę zarazków na dłoniach, pozostałe 0,1 proc. przekłada się na tysiące zarazków, których żel nie ruszył).
Na pewno jednak żaden żel nie zabije bakterii Thermoanaerobacter ethanolicus. Żyje ona sobie w gorących źródłach parku Yellowstone i tam, w temperaturze 78°C, bez dostępu do tlenu, wytwarza właśnie alkohol. Poza potencjalną przydatnością tego mikrobu do pędzenia bimbru, warto zwrócić uwagę na temperaturę środowiska, w jakim on żyje. Przecież nie bez kozery graniczna dla człowieka jest temperatura 42°C.
W wyższej temperaturze zaczyna ścinać się białko, więc następuje uszkodzenie komórek. Ale dotyczy to tylko organizmu człowieka, a nie bakterii, bo te potrafią żyć i rozmnażać się w temperaturach jeszcze wyższych niż wspomniane 78°C. W 1990 roku radziecka „Priroda” donosiła o bakterii Anaerocellum Thermophilum (wykorzystywanej zresztą do produkcji celulozy), która najlepiej rozmnaża się w temperaturze 86°C. A trzy lata wcześniej niemieccy naukowcy z uniwersytetu w Regensburgu odkryli w gorących źródłach u wybrzeży Włoch bakterie, które swobodnie funkcjonują jeszcze w temperaturze 92°C. Jeśli włożylibyśmy rękę do tego wrzątku, natychmiast obumarłyby tysiące komórek na naszej skórze, a tu jakaś pojedyncza komórka mikroskopijnej wielkości żyje, i jeszcze się rozmnaża.
Czy nie przekroczyliśmy już granicy między rzeczywistością a fikcją? Okazuje się, że nie, a co więcej, ta granica leży dużo dalej. W 1983 roku magazyn „Nature” doniósł o odkryciu bakterii żyjących 2650 metrów pod poziomem morza w temperaturze 250°C. Egzystują one w pobliżu gejzerów tryskających siarką na dnie oceanu nieopodal wybrzeży Meksyku. Mało tego, dają pierwsze oznaki aktywności dopiero przy 85°C, optymalna jest dla nich temperatura 200°C, a życie zachowują (zaprzestając co prawda rozwoju) jeszcze przy 300°C. Przepraszam, ale czy to w ogóle jest jeszcze… życie białkowe?
Pytanie to zadają sobie zapewne naukowcy, którzy raz po raz odkrywają mikroby bytujące w środowiskach teoretycznie dla nich zabójczych. W 1988 roku japońscy mikrobiolodzy zawiadomili świat o odkryciu w toluenie bakterii z rodzaju Pseudomonas. Toluen to mieszanka węglowodorów, która jest zabójcza dla bakterii już w stężeniu 0,1 proc. Przynajmniej tak było, póki Japończycy wszystkiego nie zepsuli. Odkryta przez nich bakteria świetnie się miewa w 70-procentowym roztworze toluenu. Mało tego, bardzo lubi wysokie stężenia ksylenu, heksanu, benzenu i jeszcze paru innych substancji, których wspólną cechą jest znakomite rozpuszczanie tłuszczów.
Tymczasem błona każdej komórki składa się w głównej mierze z tłuszczu. Właśnie dlatego higieniści apelują o przynajmniej 20-sekundowe mycie rąk, aby mydło zdążyło rozpuścić tłuszcz w ścianach komórek bakterii i otoczkach lipidowych wirusów. Ale jak rozpuścić taką bakterię za pomocą zwykłego mydła, jeśli ona żyje i rozmnaża się w nieporównanie silniejszym od tegoż mydła rozpuszczalniku, w dodatku używanym w laboratoriach do zabijania kultur bakteryjnych?
Z otchłani wieków
Bakterie zaskakują nie tylko odpornością na wrogość środowiska, ale również zdolnością przetrwania przez długi czas. W 2007 roku magazyn „New Scientist” doniósł, że naukowcy z Rutgers University w USA wykryli bakterie znajdujące się w pokładach lodu na Antarktydzie liczących osiem milionów lat. No, nie tylko odkryli, ale jeszcze rozmrozili je i umieścili na płytce z pożywką. Bakterie zaczęły się rozmnażać, co było z ich strony pewnym wyczynem, bo czas połowicznego rozkładu zamrożonego DNA wynosi 1,1 mln lat (po takim okresie przestaje istnieć połowa struktur), a to znaczy, że drobnoustroje straciły znaczną część kodu genetycznego.
Ale te osiem milionów lat to drobiazg. W lipcu tego roku media doniosły o innym odkryciu. Japońscy naukowcy znaleźli w pokładach dennych południowego Pacyfiku bakterie liczące sto milionów lat. I one też, po umieszczeniu w pożywce, zaczęły się rozmnażać. Chwała im za to, ale przejść do porządku dziennego nad tym nie jest łatwo. Czy zdajemy sobie sprawę z tego, ile minęło od powstania tych bakterii od obecnych czasów? Tu już nawet nie ma co porównywać z historią ludzkiego gatunku (ok. 300 tys. lat).
Te bakterie rozpoczęły swoje istnienie kilkadziesiąt milionów lat przed wyginięciem dinozaurów. Świat jest nie do poznania. Kontynenty dopiero zaczynają przybierać znany nam kształt. Nie ma jeszcze południowej części Europy. Nasz kraj leży niedaleko lądu, który w przyszłości odsunie się hen na zachód i stanie się Ameryką Północną. Ten fragment lądu, na którym znajduje się przyszłe terytorium Polski, oblewa od południowego zachodu Atlantyk, od północy zaś – Ocean Arktyczny. Bałtyku jeszcze nie ma, więc do Szwecji możemy dostać się drogą lądową. A poza naszym grajdołkiem? Nie pojedziemy na wakacje do Egiptu ani do Hiszpanii, bo te jeszcze nie istnieją – przynajmniej nie w miejscu, do którego jesteśmy przyzwyczajeni.
Na południu dwa oddzielne lądy leżą blisko siebie, ale dopiero za miliony lat utworzą jeden kontynent – Afrykę. Na razie te dwie połówki znajdują się rzut beretem od Ameryki Południowej, która przez kolejne miliony lat będzie odsuwała się na zachód. Zamiast Oceanu Spokojnego mamy oblewający Eurazję ocean zwany Tetydą. Australia dopiero co zaczęła oddzielać się od Antarktydy, z którą do tej pory tworzyła jeden ląd. Za kilkadziesiąt milionów lat zajmie należne jej miejsce w strefie podzwrotnikowej. Poszkodowani są Rosjanie, bo w miejscu tak niezależnych od nich potęg jak Kazachstan, Mongolia, Turkmenistan czy Kirgistan przelewa się ocean.
Do tego od wschodu siedzą im na tyłku Chińczycy, którzy dopiero za kilkadziesiąt milionów lat zsuną się dużo niżej na południe. Ale żarty na bok. Ta Ziemia sprzed stu milionów lat to nasza planeta, ale nie nasz świat. I co, wyciągnięty z tej otchłani wieków jednokomórkowy organizm odżył i zaczął się rozmnażać? Toż to za kolejne sto milionów lat, ktokolwiek znajdzie się na tej planecie, nie będzie świadom istnienia gatunku homo sapiens, a nawet jego następcy, dopóki nie dogrzebie się do jakichś szczątków pod dziesiątkami metrów warstw geologicznych. A zatem, jeśli weźmiemy pod uwagę zdolność przetrwania, czy aby na pewno to człowiek jest najdoskonalszą formą życia na Ziemi?
Jak branża pogrzebowa poradziła sobie z hiszpanką?
„Stolarze po wsiach i miasteczkach nie robią nic innego, tylko trumny. Choroba tak wycieńcza ludność, że staje się na długi czas niezdolna do pracy. Cierpi na tym ogromnie gospodarka na roli. Nie kopie się ziemniaków, które wkrótce zaczną gnić, nie uprawia się roli pod zasiew oziminy” – donosił krakowski „Głos Narodu” w październiku 1918 roku. Tuż przed odzyskaniem przez Polskę niepodległości mieszkańcy zaborów walczyli z pierwszą falą grypy hiszpanki.
Media nie poświęcały wówczas epidemii tyle uwagi co obecnie. Zbyt dużo działo się w polityce: koniec wojny, traktat pokojowy, wyznaczanie nowych granic państwa. Do tego dochodziła cenzura wojskowa. Władze nie chciały, by nieprzyjaciel wiedział zbyt dużo o rozmiarach epidemii. Wszystko to zepchnęło temat zarazy na dalsze strony gazet. Varsavianista Rafał Jabłoński zauważa, że w stołecznej prasie grypa była obecna głównie w nekrologach. Jeśli ktoś zmarł „po krótkich i ciężkich cierpieniach”, jak pisano, to było wiadomo, że chodzi o ofiarę hiszpanki.
Zresztą nazwa ta nie była wówczas popularna. Polacy, sądząc, że choroba przywędrowała ze wschodu, nazywali ją najczęściej ukrainką, wołynką albo chorobą bolszewicką. W rzeczywistości żadne z tych określeń – łącznie z hiszpanką – nie było trafne.
Pierwsze przypadki grypy pojawiły się w USA w stanie Kansas w obozie wojskowym Camp Funston. Oficjalnie pierwszą osobą, u której stwierdzono tę chorobę, był kucharz wojskowy Albert Gitchell. Grypa „made in USA” zyskała miano hiszpanki, ponieważ tylko hiszpańska prasa mogła pisać otwarcie o epidemii i jej rozmiarach. Hiszpania nie brała udziału w pierwszej wojnie światowej i nie wprowadziła cenzury wojskowej. W tamtejszych gazetach epidemia nie schodziła z pierwszych stron gazet. Zapewne było tak również dlatego, że na grypę zachorował ówczesny król Hiszpanii Alfred XIII Burbon. Ponieważ uważano, że zaraza szaleje najbardziej w tym kraju, określenie „hiszpańska grypa” przyjęło się w większości państw.
Wróćmy jednak na tereny zaborów. Warszawskie gazety ograniczały się jedynie do wzmianek o epidemii. Więcej pisała prasa regionalna i nawet jeżeli jej doniesienia były cenzurowane, to i tak obraz sytuacji był alarmujący. Według wspomnianego „Głosu Narodu” grypa grasowała w podlwowskich wsiach „w sposób przerażający”. Choroba miała dotknąć mieszkańców „niemal każdej chaty”. „Śmiertelność jest ogromna” – podsumował autor artykułu.
„Całe połaci kraju (Galicji – przyp. red.) ogarnęła nieznana dotąd epidemia – hiszpanka. Jak po miastach choroba ta nie jest tak straszną z powodu bliskości sąsiedztwa lekarzy, tak po wsiach czyni ona ogromne spustoszenia” – relacjonował wydawany przez Polskie Stronnictwo Ludowe tygodnik „Piast”. „W powiecie grybowskim i sądeckim są parafie (np. Krużlowa), w których jest po kilka pogrzebów dziennie zmarłych ludzi na hiszpankę”. Te pochówki – według autora artykułu – odbywały się „zwykle bez płaczu, bo często cała najbliższa rodzina zmarłego leży w gorączce i nie ma kto nad trumną zapłakać. Często się zdarza, że matka, leżąc bezprzytomna w gorączce, nie wie, że z domu wynoszą jej zmarłe dziecko”.
Zachorowania były masowe, co prowadziło do paraliżu niektórych sektorów gospodarki. Według doniesień prasowych grypa dotknęła 45 tysięcy pracowników kolei pruskich. Część pociągów nie wyjechała na trasy. W regionie poznańskim listonosze przestali dostarczać przesyłki, wstrzymano działanie sieci telegraficznej. 24 października 1918 roku redakcje wszystkich gazet w Krakowie wydały wspólne oświadczenie, w którym przeprosiły czytelników za trudności w związku z dostawą prenumerat – większość gazeciarzy leżała w łóżku z grypą. Z tego samego powodu znacznie zmniejszył nakład „Dziennik Bydgoski”. Zdarzały się dni, gdy kilka gazet regionalnych w ogóle się nie ukazywało.
W prasie przeważała opinia, że grypa jest groźniejsza na prowincji ze względu na trudniejszy dostęp do opieki lekarskiej. Łatwiej było o lekarza czy dostanie się do szpitala w miastach, ale i tam choroba zebrała swoje żniwo. Łukasz Mieszkowski w pracy „A Foreign Lady: The Polish Episode in the Influenza Pandemic of 1918” („Dama z zagranicy. Polski epizod w pandemii grypy z 1918 r.”) pisze, że w ciągu 20 miesięcy trwania epidemii w Warszawie zmarło na hiszpankę od tysiąca do dwóch tysięcy osób (przy populacji 820 tysięcy ludzi). Tak duża różnica w szacunkach wynika z ułomności ówczesnej dokumentacji szpitalnej. Nie wszystkie zgony spowodowane zapaleniem płuc wiązano wówczas z hiszpanką, a z dużym prawdopodobieństwem należy przyjąć, że to ona była główną przyczyną śmierci.
Dokumentacja szpitalna i cmentarna zaginęła podczas drugiej wojny światowej. Jak zauważa Szymon Słomczyński w pracy „Przebieg grypy hiszpańskiej w Polsce”, niemożliwe jest ustalenie precyzyjnej liczby zgonów w tamtym okresie, gdyż informacje o zgonach pochodziły ze źródeł pośrednich, takich jak artykuły prasowe, raporty władz lokalnych lub czasopisma medyczne.
Przyrost zgonów musiał być jednak duży. W połowie października 1918 roku „Kurier Lwowski” alarmował, że „miejskie zakłady pogrzebowe nie są w stanie zapewnić wystarczającej liczby trumien i personelu, by przeprowadzać pochówki”. Brakowało pracowników do obsłużenia dodatkowych pogrzebów ofiar hiszpanki. Rodziny zmarłych musiały czekać na ceremonię po kilka dni. Na początku grudnia 1918 roku strajk z powodu nadmiaru obowiązków ogłosili karawaniarze ręczni. „Sekcja wynajmu wózków zażądała podwyżek do 22 marek na dwóch ludzi” – donosił „Kurier Polski”.
Hiszpanka zabijała głównie osoby między 20. a 40. rokiem życia. Choroba dotykała całe rodziny, o czym świadczyły nekrologi: małżeństwo Głogowskich – on 37 lat, ona – 28. Osierocili dzieci. Kolejne nekrologi to trójka rodzeństwa:
19-letni Józef Śliwierski, miesiąc później jego dwie siostry: 18-letnia Leokadia i 24-letnia Stefania. Inny nekrolog: Leon Kasprzak – 16 lat, jego siostra Czesława – 18 lat. Jednymi z pierwszych ofiar hiszpanki w Polsce były 13-letnia Leokadia Hain i jej starsza siostra, która zmarła dzień później.
Nie wszyscy byli w stanie poradzić sobie z tak nagłym odejściem bliskich. Młoda kobieta z Poznania zastrzeliła się po śmierci męża. Osierociła pięcioletnią córkę. Byli również tacy, którzy padli ofiarą przekonań, że epidemia nie istnieje. Informację o ognisku hiszpanki w kompanii 18-letnich rekrutów w Śremie przełożeni uznali za zbiorową symulację w obawie przed wysłaniem na front. Chorym odmówiono pomocy, wskutek czego zmarło 16 żołnierzy.
Koszmar dla lekarzy i pacjentów
Paniczny lęk odczuwali zarówno ci, którzy zetknęli się z chorymi, jak i sami chorzy. W kilku ekstremalnych przypadkach pacjenci szpitali – przerażeni tym, jakie objawy miały osoby umierające obok nich – wybijali szyby i wyskakiwali na ulicę. Te sceny opisał Szczęsny Bronowski, ordynator szpitala wojskowego na Mokotowie, podczas wygłoszonego w 1922 roku odczytu „Epidemja grypy w latach 1918-1920”.
Trudno dziwić się tym reakcjom, gdyż przebieg choroby bywał bardzo drastyczny. „Prawie 80 proc. chorych miało typowe objawy grypy – zapalenie górnych dróg oddechowych o umiarkowanym nasileniu i podwyższoną temperaturę” – opisywał Bronowski. „Pozostałych błyskawicznie zwalała z nóg gorączka do 40 stopni, skrajne osłabienie, bóle głowy i kości oraz rozwój infekcji w oskrzelach i płucach. Jedna trzecia z tych chorych wchodziła w stan krytyczny. Rozwijało się u nich krwotoczne zapalenie płuc.
Każda próba złapania oddechu powodowała wystąpienie krwawej piany na ustach, a także krwawych wycieków z nosa, uszu oraz otworów wydalniczych. Wyglądali okropnie” – relacjonował ordynator szpitala wojskowego. „Ich zniszczone pęcherzyki płucne nie mogły dostarczać tlenu do krwi, wskutek czego rozwijała się u nich sinica. Twarz nabierała niebieskawego odcienia. Na ustach, uszach i koniuszkach palców rozwijała się martwica, powodując ogromny ból. Z zainfekowanych gałek ocznych, spod spuchniętych powiek wydostawała się wydzielina ściekająca po obu stronach poczerniałych nosów. Do tego dochodziły halucynacje i napady lęku będące skutkiem infekcji systemu nerwowego” – pisał Bronowski.
Sami lekarze byli zaskoczeni tym, jak organizm najciężej chorych reagował na wirusa hiszpanki. Sekcje zwłok wykazywały duże przekrwienie różnych narządów z ogniskami już powstałej martwicy. U części zmarłych wykryto stany zapalne mózgu, a także uszkodzenie nerek i wątroby.
Branża pogrzebowa w rozsypce
Na całym świecie hiszpanką zaraziło się około 500 mln osób, co stanowiło jedną trzecią ówczesnej populacji. Zmarło 50 mln ludzi. Teoretycznie był to czas żniw dla branży pogrzebowej, ale nadmierny popyt na usługi odbił się na ich jakości, a świadomość zagrożenia brała górę nad radością z dodatkowego zarobku. Ze względu na cenzurę wojskową informacje o kryzysie w branży pogrzebowej w Europie są oszczędne. Dużo więcej pisała o sytuacji związanej z pochówkami prasa w USA.
Amerykańskim przedsiębiorcom szybko zabrakło miejsc w kostnicach i prosektoriach. Wielu z nich musiało trzymać trumny ze zwłokami w korytarzach domów pogrzebowych albo na ulicy. John Delano z New Haven w stanie Connecticut wspomina, że jako sześciolatek bawił się wraz z kolegami przed kostnicą, wspinając się po stercie trumien. Chłopcy nie byli świadomi, że znajdowały się w nich ciała. – Myśleliśmy: „Rany, ale zabawa. To jak wspinaczka na piramidę” – opisuje John Delano.
Niektórzy przedsiębiorcy zdecydowali się trzymać zwłoki w swoich prywatnych domach. Frank Fitzpatrick, dziennikarz gazety „Philadelphia Inquirer”, przywołuje rodzinną historię. W czasach pandemii jego pradziadek prowadził zakład pogrzebowy. Gdy liczba zwłok przekroczyła stan krytyczny, przedsiębiorca zdecydował się trzymać je w swoim domu. Nastoletnia wówczas babcia dziennikarza i jej młodsza siostra musiały nauczyć się żyć pod jednych dachem z nieboszczykami i lawirować między trumnami i ciałami znajdującymi się w pokojach.
– Pewnego dnia babcia i siostra wróciły do domu później niż zwykle. Reszta rodziny już spała, a parter budynku, pełen nieboszczyków, tonął w ciemnościach. Dziewczynki wstrzymały oddech i przeciskając się w mroku przez makabryczne pole minowe złożone z trumien i wózków na zwłoki, posuwały się na paluszkach w stronę schodów. Po drodze musiały minąć stół, do którego ich ojciec przywiązał dotkniętego stężeniem pośmiertnym nieboszczyka. Musiał to zrobić, bo umierający na hiszpankę ludzie mieli płuca wypełnione płynem i cierpieli na duszności, które nasilały się w pozycji leżącej. Z tego powodu wielu chorych spędzało ostatnie godziny życia na krzesłach i tak zastawała ich śmierć, a potem stężenie pośmiertne – opowiada Frank Fitzpatrick. Przygotowując nieboszczyków do pochówku, ojciec dziewczynek rozprostowywał ciała zmarłych, przywiązując je sznurkami do blatu stołu w salonie. Gdy przechodziły obok, sznurki puściły i nieboszczyk gwałtownie „usiadł” na stole.
– Wrzasnęłam tak głośno, że słyszała mnie chyba cała zachodnia Filadelfia – wspominała dziennikarzowi jedna z córek przedsiębiorcy. Po chwili zbiegł obudzony krzykiem ojciec dziewczynek i bynajmniej nie był rozbawiony zajściem. – Nie wiem, czy przez to, ale wkrótce mój pradziadek zamknął zakład i zatrudnił się jako urzędnik w sądzie miejskim – kończy opowieść dziennikarz.
Filadelfia była jednym z tych miast, które pandemia dotknęła w największym stopniu. W jej szczycie umierało blisko tysiąc osób dziennie. Powszechnym widokiem były rzędy domów przyozdobione czarną krepą na znak żałoby. Często nie była to jedyna dekoracja. Spanikowani ludzie nawet nie myśleli o pochowaniu bliskich. Owijali zmarłych w prześcieradła i wystawiali ich ciała przed domy. Zwłoki zabierali śmieciarze, ładując je do przerobionych na zbiorowe karawany śmieciarek.
Pracownicy służby zdrowia musieli mieć nerwy ze stali. Pielęgniarki z Czerwonego Krzyża odwiedzające chorych często napotykały w łóżku dwie osoby, z których jedna była tak chora, że nie zdawała sobie sprawy, że małżonek czy dziecko leżące obok już nie żyje. Innym powszechnym widokiem były ciała zmarłych okryte blokami lodowymi (używanymi w czasach przedlodówkowych do zamrażania żywności), upchnięte w kącie pokoju, gdzie gniły całymi dniami.
W październiku 1918 roku szalejąca w Camden w stanie Nowy Jork grypa zabiła 18-miesięczną Augustę, ale oszczędziła jej siostrę bliźniaczkę Eleonorę. Na pochówek niemowlęcia nie było szans. Przed zakładami pogrzebowymi zalegały sterty trumien z nieboszczykami, których nie miał kto pochować. Matka dziewczynek, Sarah Jane Andersson, zdecydowała się przewieźć ciało dziewczynki do znajomego przedsiębiorcy pogrzebowego w Filadelfii. Włożyła obie bliźniaczki – żywą i martwą – do jednego wózka i poszła do portu, gdzie wsiadła na prom do Filadelfii. Kilkakrotnie w trakcie tej podróży ludzie zachwycali się słodkimi śpiącymi bliźniaczkami, na co pani Andersson odpowiadała uśmiechem, za którym skrywał się ogromny lęk. Nie chodziło bynajmniej o samą możliwość odkrycia przez współpasażerów, że jedno z dzieci jest martwe. Transport zwłok między stanami (Camden leży w stanie Nowy Jork, Filadefia zaś – w sąsiedniej Pensylwanii) był w czasie epidemii nielegalny. Gdyby ktoś się zorientował i doniósł policji, Sarah Andersson trafiłaby do aresztu, a Eleonora do przytułku. Podróż jednak przebiegła pomyślnie. Matka dziewczynek dotarła do znajomego przedsiębiorcy, który pochował Augustę, a Sarah i Eleonora wróciły do Camden, gdzie doczekały końca epidemii.
Trumna – towar pierwszej potrzeby
Wobec braku trumien władze Filadelfii zleciły firmom produkcję drewnianych pudeł do chowania zwłok. Transportu trumien – tradycyjnych lub prowizorycznych – strzegła uzbrojona straż, był to bowiem towar bardziej pożądany niż… papier toaletowy podczas pandemii koronawirusa.
Firmy trumniarskie i bez pandemii miały ręce pełne roboty. Wciąż trwała pierwsza wojna światowa. Tysiące ludzi szło na rzeź. Wracali oni martwi, czasami w kawałkach, które trzeba było włożyć do drewnianej trumny, zanim złożono je w ziemi i wbito w nią żołnierski krzyż. Gdy do ofiar wojny dołączyły ofiary pandemii, popyt przekroczył podaż o kilkaset procent. Rada Przemysłu Wojennego w USA nakazała producentom trumien zaprzestać produkcji wszelkich ozdobnych modeli. Mieli oni skupić się tylko na najprostszych wzorach. Wybór rozmiarów ograniczono do dwóch: 175 i 190 cm.
Mimo uproszczenia procesu produkcji trumien wciąż brakowało. Lokalne władze były coraz bardziej zdesperowane. Louis Brownlow, aprowizator stołecznego Dystryktu Columbia, napadł z uzbrojonymi ludźmi na dwa pociągi transportujące w sumie 270 trumien do Pittsburgha i grożąc kolejarzom bronią, przekierował je do Waszyngtonu. Na cmentarzu New Calvary w Bostonie grabarzom nakazano rozkopywać groby i wyrzucać ciała z trumien, żeby drewniane skrzyniewykorzystać przy kolejnych pochówkach.
Tam przynajmniej mieli jeszcze grabarzy. W Nowym Brunszwiku w stanie New Jersey grabarze albo polegli w walce z grypą, albo rzucili pracę, żeby się nie zarazić. Do robót wezwano zatem 15 wychowanków domu poprawczego. Mieli kopać groby pod okiem strażników.
W Baltimore, ze względu na brak grabarzy chętnych do pracy, na cmentarz zapędzono pracowników urzędów miejskich. Do miasta skierowano też żołnierzy z Fortu Meade, żeby pochowali zalegające od trzech tygodni zwłoki 175 zmarłych na cmentarzu Mount Auburn.
BHP dla balsamistów
Pracownicy zakładów pogrzebowych znaleźli się w gronie osób najliczniej zakażonych. Amerykański „Miesięcznik Balsamisty” w numerze z listopada 1918 roku pocieszał, że balsamiści są mniej narażeni na zakażenie niż lekarze, ponieważ dysponują silnymi środkami odkażającymi i nie mają do czynienia z żywymi osobami, które kichają i kaszlą. Mimo to redakcja doradzała, by szczególnie starannie wstrzyknąć silny roztwór balsamujący do płuc, a przed rozpoczęciem pracy ze zwłokami dokładnie wymyć je środkiem dezynfekcyjnym oraz spryskać wnętrze ust i nosa co najmniej 70-procentowym roztworem alkoholu.
Miesięcznik zalecał również noszenie maseczek. Te z początku XX wieku były wykonane z gazy. „Czasopismo radziło używanie maseczek co najmniej czterowarstwowych. Taka maseczka jest tania, ale jeśli ktoś chce używać jej wielokrotnie, należy ją wysterylizować, gotując co najmniej przez pół godziny. Oprócz maseczki absolutnie niezbędny jest fartuch i rękawiczki” – zauważyła redakcja.
Brytyjska firma Co-op Funeralcare wprowadza na tamtejszy rynek akwamację, zwaną też hydrolizą alkaliczną. Właściciel firmy podkreśla, że w porównaniu z tradycyjną kremacją nowa metoda pozwala pięciokrotnie zredukować zużycie energii, a emisję gazów cieplarnianych – o 35 proc.
Wielka Brytania będzie pierwszym krajem w Europie, który dopuści akwamację. Jak dotąd ta metoda całkowitego rozkładu ciała jest stosowana w Kanadzie, trzydziestu stanach USA, Australii i Republice Południowej Afryki. Trwają prace nad wprowadzeniem akwamacji w Irlandii.
Przypomnijmy: akwamacja (hydroliza alkaliczna, kremacja wodna, rezomacja, biokremacja) polega na przyspieszonym rozkładzie zwłok w wodzie. Jest to proces hydrolizowania (reakcja między wodą a rozpuszczoną w niej substancją) za pomocą silnej zasady. Proces przebiega w rezomatorze, czyli stalowej kopule wypełnianej wodą i wodorotlenkiem potasu. Jest to jedna z najsilniejszych zasad, zwana ługiem potasowym. Urządzenie nagrzewa roztwór do 160°C. Ciało rozkłada się do kości w ciągu ok. czterech godzin. Pozostałe szczątki wysusza się, mieli i wsypuje do urny. Taka urna jest większa od tradycyjnej, ponieważ po rezomacji zostaje ok. 30 proc. więcej prochów niż po spopieleniu.
Gill Steward, dyrektor zarządzający Co-op Funerlacare, jest przekonany, że będzie popyt na nową usługę. – Do tej pory był wybór między pochówkiem ziemnym a kremacją. Widzimy jednak duży wzrost zainteresowania kremacją bezpośrednią (niskokosztowa kremacja bez ceremonii i bliskich w domu pogrzebowym – przyp. red.). Wprowadzenie nowych usług to dobra wiadomość zarówno dla tych, którzy organizują pochówek bliskim, jak i dla osób planujących własne pożegnanie.
Według ankiety przeprowadzonej dla Co-op Funeralcare przez pracownię YouGov 89 proc. dorosłych nie słyszało o akwamacji, ale po wyjaśnieniu, na czym ona polega, 29 proc. ankietowanych stwierdziło, że wybrałoby taką formę dematerializacji swoich zwłok.
Poza tym 17 proc. dorosłych, którzy organizowali pochówek swoich bliskich w ciągu ostatnich pięciu lat, oświadczyło, że wybrałoby rezomację, gdyby była ona wówczas dostępna.
Poppy Mardall, właścicielka londyńskiego domu pogrzebowego Poppy Funerals, przyznaje, że klienci już od jakiegoś czasu pytają o rezomację. – Czytali o tym, podoba im się pomysł i chcą wiedzieć, kiedy taka usługa będzie dostępna.
Mardall uważa, że branża pogrzebowa powinna kłaść nacisk na zrównoważone ekologicznie formy pochówku. Oprócz popularyzowania rezomacji, która jest bardziej przyjazna dla środowiska niż kremacja, przedsiębiorcy powinni lobbować za zwiększaniem terenów pod zielone cmentarze. – W tej chwili ekologiczne pochówki są trudno dostępne dla mieszkańców miast, a to doskonała i tania forma pochówku – przekonuje Mardall.
Jeszcze do niedawna były wątpliwości, czy woda pozostała po akwamacji jest obojętna dla środowiska i czy można ją spuścić do miejskich systemów oczyszczania ścieków. W kwietniu 2019 roku firma Co-op przeprowadziła pięć próbnych akwamacji. Pozostałą po nich wodę naukowcy z Middlesex University poddali testom na obecność substancji organicznych i nieorganicznych oraz drobnoustrojów.
Badania wykazały, że pozostałości po akwamacji nie mają wpływu na jakość wody w ściekach. Co więcej, nie stwierdzono w nich obecności DNA. – Po raz pierwszy uzyskaliśmy obszerne, porównywalne dane dotyczące akwamacji oparte na analizie próbek – oświadczył Lian Lundy z Centrum Badawczego Zanieczyszczeń Miejskich na Middlesex University. – Wyniki wskazują na brak przeciwwskazań do wprowadzania pozostałości po akwamacji do systemów oczyszczania wody.
Dzięki przeprowadzonym testom producent rezomatorów, firma Resomation Limited, uzyskał
od zakładów uzdatniania wody w Yorkshire pierwszą w Wielkiej Brytanii zgodę na wprowadzenie pozostałości po akwamacji do miejskich systemów oczyszczania. Dzisiaj przedsiębiorstwo dysponuje już zgodami na terenie całego kraju.
Akwamacja przyjmie się szybciej
Czy rezomacja ma szansę stać się popularną formą pochówku? Mardall przypomina, że kremacja przyjmowała się wolno. Zalegalizowano ją w 1902 roku, a według danych z 1910 r. spopielono wówczas ciała zaledwie 812 zmarłych (0,15 proc. wszystkich pochówków). Czterdzieści lat później, w 1950 roku, skremowano 80 tys. zmarłych (16 proc. zgonów), zaś w 2021 roku było to już pół miliona zmarłych (78 proc. zgonów).
Popularyzacja spopieleń zajęła więc dekady. Dziś jednak sytuacja jest inna. Ludzie są bardziej świadomi wpływu swoich działań na środowisko. Mardall jest przekonana, że akwamacja nie będzie tylko chwilową modą, a jej upowszechnienie nastąpi dużo szybciej. Jeżeli przedsiębiorcy będą podkreślać ekologiczne aspekty takiego pochówku, z przekonaniem klientów nie powinno być problemu.
Kremacja jest bardziej ekologiczna niż pochówek ziemny, zwłaszcza jeżeli zmarły zostaje zabalsamowany, czyli de facto napompowany formaldehydem – toksyczną substancją nie tylko dla bakterii, lecz także ludzi i zwierząt.
Spopielenie ma jednak swoje minusy. Według Cemetery Development Services, firmy konsultingowej doradzającej m.in. władzom lokalnym przy budowie cmentarzy i krematoriów, piec kremacyjny emituje podczas jednego spopielenia kilkaset kilogramów szkodliwych gazów, co w ciągu roku daje tysiące ton.
– Duński rząd zamówił analizy, z których wynika, że koszt środowiskowy pochówku lub kremacji wynosi nieco ponad 60 euro, natomiast rezomacja kosztuje zaledwie 3 euro – twierdzi Sandy Sullivan, założyciel firmy Resomation Inc.
Większy wybór dzięki pryszczycy
Rezomacja nie jest nowym wynalazkiem. Pojawiła się w USA w połowie lat 90. XX wieku, ale wówczas nikt nie myślał o niej w kontekście pochówku. Traktowano ją jako bezpieczny sposób pozbywania się ciał krów, które padły na skutek szalejącej w tamtej dekadzie pryszczycy.
W 2008 roku Dean Fisher, lekarz z University of California, wpadł na pomysł, aby poddać rezomacji ciała dawców, gdy nie będą już potrzebne. – Ta metoda ma same plusy, wpływ na środowisko jest minimalny w porównaniu z kremacją czy pochówkiem ziemnym. Poza tym wodę pozostałą po akwamacji można zużyć jako nawóz ze względu na zawarte w niej składniki odżywcze – przekonuje Fisher. Od momentu uruchomienia w 2012 roku przez rezomator na kalifornijskiej uczelni przeszło już ponad 1,2 tys. ciał.
Sandy Sullivan podkreśla, że nie chodzi o to, by rezomacja całkowicie zastąpiła kremację i pochówki ziemne. Celem jej wprowadzenia jest poszerzenie wyboru dla klientów, natomiast w dalszej przyszłości rezomacja może stać się dominującą formą pochówku z przyczyn środowiskowych.
W miarę zmian klimatycznych walka z zanieczyszczeniami powietrza będzie się nasilać. Odgórne ograniczanie kremacji będzie prawdopodobne, zwłaszcza jeśli istnieje czystsza alternatywa. – Na tak konserwatywnym rynku, jak rynek pogrzebowy, zmiany zawsze zachodzą wolno, ale zachodzą – zaznacza Sullivan.
Krajowe Stowarzyszenie Przedsiębiorców Pogrzebowych w USA już dawno poparło wprowadzenie rezomacji. „Z zadowoleniem przyjmujemy wszelkie legalne formy pochówku, które poszerzają wybór dla klientów” – napisała w swoim stanowisku organizacja.
Ciekawe, czy któraś z coraz liczniejszych organizacji funeralnych w Polsce powita większy wybór dla klientów z zadowoleniem.