Magazyn
branży pogrzebowej

Historia kremacji

Opieka nad zmarłymi jest wspólna dla wszystkich kultur. Rytuały pogrzebowe to jedne z fundamentalnych praktyk charakterystycznych dla wszystkich społeczeństw. Różnią się one w zależności od miejsca i czasu. Na przestrzeni lat ciał zmarłych pozbywano się głównie na dwa sposoby – poprzez inhumację (złożenie do grobu) lub kremację.

Formę pochówku dyktowały często miejscowe warunki środowiskowe. Na terenach o małym zadrzewieniu, jak np. na Bliskim Wschodzie, upowszechniły się pochówki ziemne. W bardzo zalesionej przedśredniowiecznej Europie, gdzie grunt często bywał zmarznięty, normą stało się spopielanie zwłok. Na obszarach charakteryzujących się zarówno małym zadrzewieniem, jak i twardym gruntem, jak np. Tybet, na porządku dziennym były pogrzeby powietrzne (pozostawianie ciał na żer dla ptaków drapieżnych). Tam, gdzie było pod dostatkiem materiału opałowego, a grunt nie zamarzał przez cały rok, np. w Grecji lub starożytnym Rzymie, praktykowano zarówno inhumację, jak i kremację.

Musimy pamiętać, że kremacja praktykowana w starożytności różni się od dzisiejszej. Ciała palono na stosach, po spopieleniu pozostawała część kości, które starannie zbierano i umieszczano w ossuariach lub grobowcach bądź chowano z należytą czcią. Nowoczesna forma kremacji połączona z mieleniem kości w młynkach z pewnością nie zostałaby przez starożytnych dobrze przyjęta.

Jedynie w przypadku złoczyńców lub osób budzących nienawiść otoczenia (albo cesarza w Rzymie) szczątki kostne kruszono, by potem je rozsypać lub wrzucić do rzeki, co było oznaką hańby. Jeszcze po II wojnie światowej Izraelczycy rozsypali skremowane szczątki Adolfa Eichmanna na morzu poza swoimi wodami terytorialnymi, co miało być symbolem ostatecznego osądu jednego z twórców holokaustu.

Rozpowszechnienie chrześcijaństwa, które powstało na Bliskim Wschodzie, gdzie praktykowano chowanie zmarłych w ziemi, spowodowało, że inhumacje zaczęły dominować na terenach dawnego Imperium Rzymskiego niezależnie od lokalnych warunków. Ostatni niechrześcijański cesarz, Julian Apostata, który usiłował odrodzić rzymskie kulty religijne, twierdził nawet, że to właśnie cześć oddawana zmarłym przez chrześcijan była jednym z trzech głównych powodów sukcesu ich religii. Pozostałe dwa powody to życzliwość w stosunku do obcych i umiarkowanie w życiu. Pogańskie społeczeństwa na północy i wschodzie Europy postrzegano jako mniej rozwinięte. Fakt, że nadal praktykowały kremację, tylko wzmacniał podział. Kremację zaczęto kojarzyć z kultami pogańskimi, a przejście na chrześcijaństwo oznaczało automatyczną zmianę praktyk funeralnych.

Ostateczny cios zadał kremacji Karol Wielki. Po podbiciu plemion germańskich na przełomie VIII i IX w. narzucił im swoje warunki. Kodeks Capitulatio de partibus Saxoniae był wymierzony w kulty niechrześcijańskie, a za spopielanie zmarłych przewidywał karę śmierci. Kremację zaczęto postrzegać jako akt nieposłuszeństwa wobec Kościoła i państwa oraz pogańską praktykę niedozwoloną w chrześcijaństwie.

Chrześcijańska wiara w zmartwychwstanie wzmacniała niechęć do kremacji zarówno wśród kleru, jak i laikatu. Kremacja oznaczała zniszczenie zwłok, a zatem próbę uniemożliwienia zmartwychwstania. Była zatem herezją, pozostaje nią zresztą do dzisiaj – jeżeli taki jest motyw spopielenia.

Natura zmartwychwstania była nie do końca zrozumiała dla niepiśmiennej społeczności ówczesnych wiernych. Szerzyły się przesądy, np. o „niezniszczalnej kości”. Głosił on, że jedna kość nie ulega rozkładowi i będzie zaczątkiem nowego ciała w dniu zmartwychwstania. Z punktu widzenia teologii przesąd ten nie miał sensu, ale był kolejną przyczyną odchodzenia od kremacji.

Wobec takiego nastawienia zarówno wśród przywódców, jak i zwykłych ludzi zwyczaj spopielania ciał zanikł z nielicznymi wyjątkami. W czasach konfliktów religijnych protestanci często palili szczątki świętych katolickich, które rabowali z kościołów, zaś katolicy palili ciała heretyków, np. zwłoki Johna Wycliffe’a (katolicki ksiądz, który krytykował m.in. luksusowe życie księży w parafiach) spalono 44 lata po jego śmierci (zmarł w 1384 r.).

Zarówno protestanci, jak i katolicy traktowali ogniem zwłoki kobiet oskarżonych o czary. Niektóre palono żywcem. Była to w ówczesnym mniemaniu jedyna sprawiedliwa kara za okropność ich zbrodni. Ciała przestępców, którzy nie wyrazili skruchy, zostawiano pod szubienicami. Jeżeli popełnione zbrodnie były szczególnie odrażające, zwłoki palono.

Zniszczenie ciała poprzez spalenie go było traktowane jako specjalna kara dla heretyków, podobnie jak rozczłonkowanie zwłok kryminalistów, które uważano za dodatkową formę kary. Kremacja, oprócz odium heretyckiego, zyskała odium kary za szczególnie odrażające przestępstwa.

Powrót po stuleciach

Mimo złej otoczki kremacji istniały okoliczności, w których spopielanie ciał praktykowano bez żadnych złych skojarzeń. Palono zwłoki poległych w dużych bitwach oraz ofiar epidemii. Tak było np. po bitwie pod Waterloo, w której ogólna liczba rannych i zmarłych wyniosła 25 tys. Do tego po obu stronach padło 7 tys. koni. Nie było możliwości przetransportowania z pola bitwy takiej liczby zwłok. Zwyczaj palenia ciał ofiar bitew tak bardzo się zakorzenił, że jeszcze w trakcie I wojny światowej brytyjski rząd odmawiał repatriacji zwłok swoich żołnierzy do kraju.

Ekspansja kolonialna na obszarach, gdzie spopielanie zwłok było normą, tylko podkreślało różnice między Europą a jej terytoriami zamorskimi. Jednak kremacja odrodziła się w Europie. Co więcej, to odrodzenie miało – przynajmniej w Wielkiej Brytanii – pogańską proweniencję. Doktor William Price, lekarz z Walii, był działaczem społeczno-politycznym. Uważano go za ekscentryka lub radykała. Sprzeciwiał się szczepieniom i wiwisekcjom, popierał natomiast wegetarianizm, zniesienie instytucji małżeństwa i kremację. Poparcie dla spopieleń zwłok wynikało zapewne z faktu, że Price fascynował się druidami, kapłanami celtyckimi. A Celtowie swoich zmarłych spopielali.

W 1884 r. – zaledwie pięć miesięcy po narodzinach – zmarł syn Price’a. Lekarz, przekonany, że tradycyjne pochówki zanieczyszczają glebę, urządził zmarłemu dziecku kremację. W tamtym czasie słychać było pojedyncze głosy, że trzeba dopuścić spopielanie zwłok, ale to, co zrobił Price, wywołało skandal. Postanowił on bowiem dokonać kremacji syna publicznie – na wzgórzu w swojej okolicy.

Ubrany w białą tunikę odprawił celtyckie rytuały, po czym oblał ciało dziecka środkiem łatwopalnym, umieścił je w beczce i podpalił. Obserwujący to okoliczni mieszkańcy powiadomili policję. Funkcjonariusze przyjechali z zamiarem powstrzymania Price’a przed spaleniem, okazało się jednak, że są bardziej potrzebni do ratowania lekarza przed rozwścieczonym tłumem. Sprawa znalazła finał w sądzie, gdzie Price wystąpił zarówno w roli oskarżonego, jak i własnego obrońcy. Wielu oczekiwało ukarania sprawcy, jednak sprawa zakończyła się nieoczekiwanie: Price oświadczył bowiem, że prawo w Wielkiej Brytanii w ogóle tematu kremacji nie porusza. A zatem spopielanie zwłok nie jest prawnie ani dozwolone, ani zakazane.

I to był przełom. Rok później, w 1885 r., odbyła się pierwsza oficjalna kremacja w spopielarni w Woking. W kolejnym roku spopielono następnych dziesięciu zmarłych. Niemal co roku otwierano nowe krematoria: w 1892 r. w Manchesterze, w 1895 r. w Glasgow, w 1896 r. w Liverpoolu. Spopielarnie nie funkcjonowały w przestrzeni prawnej. Przepisy unormowały tę kwestię kilka lat później w ustawie o kremacjach (Cremation Act 1902). Uaktywniło się Brytyjskie Stowarzyszenie Kremacyjne – organizacja, o której nikt do tej pory nie słyszał, chociaż powstała w 1874 r., a więc dekadę przed skandalem z dzieckiem Price’a.

Co ciekawe, brytyjskie przepisy dopuszczają spopielenie na stosie pogrzebowym. W lutym 2010 r. sąd apelacyjny potwierdził, że taka forma kremacji jest legalna, pod warunkiem że „stos jest umieszczony w obrębie jakiejś struktury”, a nie na całkowicie odsłoniętym miejscu. Sąd zalecił poza tym, aby sprawę stosów pogrzebowych szczegółowo uregulować pod względem środowiskowym i planowania przestrzennego.

AUTOR: Duncan Norris, tłumaczenie: Dariusz Jastrzębski
Duncan Norris pracuje jako balsamista w Brisbane w Australii. Wcześniej był koronerem, asystentem
w laboratorium i prowadził dochodzenia po wypadkach masowych.

W porównaniu z miejskimi cmentarzami, gdzie pod nowe groby wyrywa się każdą piędź wolnej ziemi, ta nekropolia nie jest zbyt zapełniona. Od 1922 roku do 21 maja 2017 roku pochowano tam 292 osoby. Pochówków z pewnością przybędzie, bo cmentarz, choć położony wysoko, stanowi pokusę, która pod koniec wędrówki graniczy z hipnotycznym transem.

SONY DSC

Mount Everest – 8 848 metrów wysokości, przeciętna temperatura: latem 19oC, a zimą 36oC, oczywiście na minusie. Powietrze? Jedna trzecia tego, co na poziomie morza. Podczas gdy w samolocie automatyka sztucznie utrzymuje ciśnienie odpowiadające pułapowi 1800-2500 metrów, żeby zapobiec niedotlenieniu wśród pasażerów, zdobywcy „dachu świata” nawet nie myślą, by na tej wysokości wspomagać się butlą tlenową. Dla nich to niemal początek wędrówki, a życiodajnego gazu musi im wystarczyć, gdy znajdą się już w tzw. strefie śmierci, jak określa się partie gór na wysokości od 7,9 kilometrów wzwyż.

Człowiek nie jest przystosowany do tego, by przetrwać niemal na wysokości przelotowej boeinga. Spada utlenienie krwi. Drobny wysiłek w normalnych warunkach, tam – blisko szczytu – oznacza walkę o każdy oddech. Krew gęstnieje, mogą pojawić się tzw. wysokogórski obrzęk płuc i wysokościowy obrzęk mózgu. Do tego brak apetytu, bo trawienie na tej wysokości jest niemal niemożliwe, a także bezsenność.

Wielu wspinaczy nie może spać w wyższych partiach gór, pozostali budzą się wiele razy, nierzadko łapiąc oddech. Do tego dochodzą mdłości, zawroty głowy i puchnięcie kończyn. W strefie śmierci nie należy przebywać dłużej niż 48 godzin, a i to pod warunkiem, że niemal cały czas korzysta się z butli tlenowej.

A kto umarł, ten zostaje

Jeszcze w XIX w. Mount Everest był znany jako Szczyt XV. Pierwszą oficjalną wyprawę zorganizowali nań Brytyjczycy w 1922 roku i wtedy właśnie pojawiły się pierwsze ofiary. Ekspedycja pod dowództwem Charlesa G. Bruce’a trzy razy próbowała zdobyć szczyt i za każdym razem ponosiła porażkę. Trzecia próba zakończyła się śmiercią siedmiu wspinaczy, których przysypała lawina o grubości 30 metrów. Wszyscy zmarli byli Nepalczykami. Trzynastu Brytyjczyków powróciło do domu. Mogli oni pochwalić się dotarciem na wysokość 8,326 m.

Od tej pory niemal każdego roku góry upominają się o śmiałków, których nie przerażają mordercze warunki wspinaczki. W drugiej połowie XX wieku, gdy zdobywanie ośmiotysięczników przestało być domeną specjalistycznych ekspedycji naukowych, każdy rok – z wyjątkiem 1977 – był okupiony przynajmniej jedną ofiarą.

W 2018 roku uzbierało się ich niemal 300. Najbardziej znaną, zapewne za sprawą umieszczanych w internecie zdjęć, jest Hindus Tsewang Paljor, który usiłował zdobyć szczyt w 1996 roku. Po śmierci nadano mu przydomek „Zielone Buty” – od charakterystycznego koloru obuwia, które nosił i które do dziś pozostało na jego stopach. Ciało Paljora stanowi punkt orientacyjny dla wspinaczy pokonujących szczyt od strony północnej. Inną znaną ofiarą była Niemka Hannelore Schmatz.

W 1979 roku weszła ona na szczyt ośmiotysięcznika wraz ze swoim mężem Gerhardem. Towarzyszył im Amerykanin Ray Genet. W drodze powrotnej kobieta zasłabła i oparła się o plecak, żeby odpocząć. Śmierć zastała ją w takiej właśnie pozycji. Nie ona jedyna zapłaciła najwyższą cenę za zdobycie szczytu. Genet zmarł niedługo potem w wyniku niedotlenienia. Z życiem uszedł natomiast towarzyszący im szerpa (tragarz, zazwyczaj z plemienia Szerpów w Himalajach), który przez kilka godzin pozostał przy zwłokach, chociaż stracił większość palców u rąk i u nóg.

W jednym kawałku wrócił do domu tylko Gerhard Schmatz, ale góry nie powiedziały jeszcze ostatniego słowa w sprawie jego żony. W 1984 roku na Mount Everest wyruszyła wyprawa zorganizowana przez nepalską policję. Dwóch doświadczonych wspinaczy – 36-letni Yogendra Bahadur Tapa oraz jego młodszy o rok przewodnik Ang Dorjee – miało odnaleźć zwłoki zmarłej Niemki. Ich ciała znaleziono niemal u szczytu góry. Były splątane linami.

Ośmiotysięczniki zazdrośnie strzegą swoich ofiar. Ogromna większość ciał poległych w tych górach osób zostaje tam na stałe. Ze względu na rozrzedzone powietrze helikoptery nie latają tak wysoko. Sprowadzenie zwłok z wyższych partii gór wymaga współpracy kilku bardzo silnych osób.

W strefie śmierci niesienie jednego kilograma wymaga od organizmu takiego wysiłku, jak dźwiganie kilku kilogramów w normalnych warunkach. Ci, którzy wchodzą w wysokie partie gór, sami balansują na bardzo cienkiej granicy między życiem a śmiercią. Niska temperatura, silny wiatr, brak tlenu, dolegliwości zdrowotne oraz fakt, że ciała są całkowicie zmarznięte i przez to trudne do znoszenia, sprawia, że ofiary gór zostawia się tam, gdzie umarły.

– W górach nawet podniesienie papierka po cukierku wymaga wysiłku. Wszystko przez to, że brakuje tlenu, ale też dlatego, że najpierw trzeba rozbić lód znajdujący się wokół niego – uświadamia Ang Tshering, prezes Nepalskiego Stowarzyszenia Wspinaczy. – Zwłoki, które normalnie ważą 80 kilogramów, na skutek oblodzenia mogą zwiększyć swoją wagę nawet do 150 kilogramów. A do tego trzeba jeszcze doliczyć ciężar lodu, który do nich przymarzł.

Gdyby rodzina zmarłego uparła się na zniesienie zwłok, za wyprawa musiałaby zapłacić od 30 do 70 tys. dolarów – zapewne płatnych z góry, żeby rodzina ratownika została z pieniędzmi, gdyby ten zginął. A środki na to trzeba wysupłać samemu. Firmy ubezpieczeniowe oferują co prawda polisy obejmujące ratowanie żywych wspinaczy, ale odmawiają pokrywania kosztów sprowadzenia ich zwłok.

Czy to znaczy, że w wyższych partiach gór będziemy na każdym kroku potykać się o zwłoki? Okazuje się, że 300 ciał to za mało, by narobić tłoku na tak ogromnej przestrzeni. – Everest nie jest usiany ciałami – przekonuje Mark Holler, który sam jest wspinaczem wysokogórskim.

– Rzeczywiście zginęło tam ponad 200 osób, a większość z nich tam została, ale Everest to olbrzymia przestrzeń. Większość ciał leży niewidoczna na ścianie północnej i ścianie Kangshung albo w szczelinach lodowca Khumbu. Są to miejsca tak niedostępne, że równie dobrze zwłoki mogłyby leżeć kilkaset metrów pod ziemią. Prawdopodobieństwo, że ktoś się na nie natknie, jest nieduże – zapewnia Holler.

Na granicy transu

Część zwłok jest jednak widoczna i stanowi nie tylko punkt orientacyjny, ale i przestrogę dla tych, którzy je mijają. Jednak to ostrzeżenie jest lekceważone. Zbliżając się do szczytu, wielu wspinaczy doświadcza tzw. gorączki szczytowej – niepohamowanego pragnienia, by dotrzeć na wierzchołek niezależnie od tego, co dzieje się wokół. O tym, do czego ten stan może prowadzić, niech świadczy przypadek Davida Sharpa. W 2006 roku po raz trzeci wyruszył on samotnie na Mount Everest. Dotarł na szczyt i rozpoczął wędrówkę w dół. Zmęczony, postanowił odpocząć w miejscu, gdzie leżą zwłoki Tsewanga Paljora.

Mordercze warunki na szczycie sprawiły, że dopadły go osłabienie i dezorientacja. Usiadł na ziemi, podciągnął nogi pod brodę i położył na nich głowę, żeby odpocząć. To osłabienie było oznaką poważnych kłopotów ze zdrowiem. Mimo to Sharp żył jeszcze przez kilkadziesiąt godzin. Od 14 maja od godz. 11 do godzin przedpołudniowych 15 maja minęło go około 40 wspinaczy. Chociaż widzieli, że Sharp jest w złym stanie, większość nie próbowała mu pomóc.

Niektórzy minęli go dwukrotnie – podczas wchodzenia na szczyt i w drodze na dół. Kilka osób, wracając z wierzchołka, skontaktowało się z bazą w niższych partiach gór, żeby poinformować o złym stanie Sharpa. Dostali radę, by nie zatrzymywać się i kontynuować schodzenie. Osobą, która realnie próbowała udzielić mężczyźnie pomocy, był szerpa. Natknął się on na Sharpa 15 maja około godz. 15, wędrując z innymi wspinaczami. Tragarz usiłował podać mężczyźnie tlen z butli, ale był on już w bardzo złym stanie. Szerpa zauważył, że wspinacz nie miał rękawiczek i jego dłonie były poważnie odmrożone. Skontaktował się więc z dowódcą ekspedycji, pytając, co robić. W odpowiedzi usłyszał, żeby ruszał w dół. – Ten facet jest już praktycznie martwy – orzekł dowódca.

Ta obojętna postawa kilkudziesięciu osób wobec umierającego człowieka podzieliła środowisko wspinaczy i wywołała dyskusję na temat etyki ich postępowania. Oskarżono ich też o znieczulicę. Niektórzy wskazywali, że Sharpowi nikt nie udzielił pomocy, bo wspinacze byli właśnie pod wpływem gorączki szczytowej – w tym stanie ludzie nie zwracają uwagi na duszności, kołatanie serca, zawroty głowy czy inne objawy niedotlenienia u siebie, a co tu mówić o jakimś przysypiającym nieszczęśniku znajdującym się na szlaku. Liczy się tylko cel, który jest już w zasięgu ręki.

A co z tymi, którzy schodzili? No cóż, tym gorączka szczytowa już przeszła, ale za to włączył się u nich instynkt samozachowawczy – spieszyli w dół, aby samemu nie paść ofiarą góry. W strefie śmierci nie można spędzić dłużej niż 48 godzin, i to mając butlę tlenową. Jeśli ktoś będzie tam dłużej, prawdopodobnie zostanie tam już na zawsze. Poza tym kto podejmie się niesienia dodatkowych kilkudziesięciu kilogramów – nawet rozłożonych na kilka osób – jeśli dźwiganie na nogach własnego ciężaru w tych warunkach prowadzi organizm na skraj wytrzymałości?

Nie tylko Mount Everest

Szczyt XV – jak go zwali nasi XIX-wieczni przodkowie – nie jest wszak jedynym ośmiotysięcznikiem. Inne wysokie góry również były świadkami śmierci rzeszy wspinaczy. Chociażby K2 – drugi najwyższy szczyt na Ziemi. Od 1939 roku nie wróciło stamtąd około 100 osób, w tym kilku Polaków.

W 1982 roku w wyniku udaru na zboczach góry zmarła Halina Krüger-Syrokomska, cztery lata później na skutek upadku zginął Wojciech Wróż, a zaledwie siedem dni po nim na K2 pozostała na zawsze Dobrosława Miodowicz-Wolf, która zmarła z powodu wycieńczenia organizmu.

Kolejny ośmiotysięcznik, Kangchenjunga, też zabiera śmiałków rzucających mu wyzwanie. Od 1905 roku doliczono się ponad 50 ofiar, a lista nie jest kompletna. Kolejne ośmiotysięczniki – Lhotse, Makalu, Cho Oyu, Dhaulagiri I, Mansalu… Na zboczach każdego z nich spoczywają szczątki osób, którym nie udało się zdobyć szczytu.

Ale co tam ośmiotysięczniki. Niebezpieczne mogą być góry, które nawet w porównaniu z naszymi Tatrami nie imponują wysokością. Ot, chociażby taka Góra Stołowa nieopodal Kapsztadu w RPA. Mierzy ona zaledwie 1084 metry, przy Mount Evereście jest to miniaturka, na którą wytrawny himalaista nawet nie zwróci uwagi. A jednak na tej górze rocznie ginie więcej ludzi niż na jakimkolwiek ośmiotysięczniku. Oczywiście nie są to zawodowi wspinacze, tylko turyści, a i przyczyny ich zgonów są inne.

Wypadki najczęściej zdarzają się wśród tych, którym chęć zaistnienia na Facebooku poprzez wrzucenie najefektowniejszego „selfika” odebrała rozum i stracili grunt pod nogami. Następne w kolejności są ofiary dezorientacji, które zgubiły drogę i umarły z odwodnienia. Trzecią przyczyną zgonów jest nagła zmiana pogody zaskakująca turystów, którzy nie są świadomi tego, że tysiąc metrów nad poziomem morza aura może być diametralnie inna niż na upalnym i słonecznym podnóżu góry. No i wreszcie Góra Stołowa jest ulubionym miejscem rozstania się z tym światem dla tych, którzy ciężar swojego istnienia uznali za nadmierny. W sumie przygodę z kapsztadzkim szczytem przypłaca życiem od 10 do 20 osób rocznie.

Zostawmy jednak nierozważnych turystów i samobójców z RPA i wróćmy na Mount Everest, który obdarzeni ponurym humorem himalaiści przechrzcili na Ever Rest – spoczywaj na wieki. Czy szlak znaczony ciałami stał się dla kogokolwiek ostrzeżeniem, że zdobywanie ośmiotysięczników nie jest najzdrowszym i najbezpieczniejszym hobby?

W 2010 roku Belg Geert van Hurck przekroczył już granicę strefy śmierci, gdy nieopodal dostrzegł jakąś „kolorową masę” na ziemi. Gdy zdał sobie sprawę, że to po prostu inny himalaista, podszedł w stronę kolegi, żeby ewentualnie zaproponować pomoc. Ale ta nie była już potrzebna. Z bliska van Hurck zobaczył mężczyznę z naciągniętą na głowę plastikową torbą. Ktoś mu ją nałożył, żeby uniemożliwić ptakom wydziobanie oczu zmarłego.

– W tym mężczyźnie zobaczyłem siebie – zwierzał się później van Hurck reporterowi BBC. – Czułem, że dalsza wspinaczka i świętowanie wejścia na szczyt będzie nie fair w stosunku do tego zmarłego.
Mimo że szczyt miał już niemal na wyciągnięcie ręki, zawrócił.

Beck Wethers, Amerykanin, który wybrał się na Mount Everest w 1996 roku i musiał wrócić z powodu czasowego oślepnięcia wywołanego wysokością i nadmiernym promieniowaniem ultrafioletowym, ma przesłanie dla tych, którzy myślą o wspinaczce: jeśli nie masz nikogo, komu na tobie zależy, nie masz nikogo, kto jest zależny od ciebie, jeśli nie masz rodziny, przyjaciół i jeśli masz ochotę załadować jedną kulę do bębna rewolweru, zakręcić i pociągnąć za spust, to Mount Everest jest dla ciebie.

Śmierć domownika oznaczała nie tylko okres żałoby, ale również komplikacje w życiu codziennym – niewynikające bynajmniej z organizacji pochówku.

CZYTAJ RÓWNIEŻ POZOSTAŁE CZĘŚCI:
Część 1: Gdy do domu wleci ptaszek
Część 2Cisza sprzyja wiecznemu odpoczynkowi
Część 3: Zatrzymać zegary po śmierci

„Tryb życia ulega chwilowemu, zwykle ściśle określonemu przekształceniu, którego uzasadnienia mogą być rozmaite. Pewną rolę odgrywa ten moment, że zwłoki są zawsze czemś nieczystem, a dla otoczenia wprost szkodliwem, więc zawiesza się wszelką robotę w domu, aby uniknąć zgubnego oddziaływania nieboszczyka na pracę” – tłumaczył Adam Fischer w „Zwyczajach pogrzebowych ludu polskiego”. Chodziło jednak nie tylko o zgubny wpływ zmarłego na efekty domowych zajęć, lecz także o zapewnienie mu spokoju po śmierci.

„Na Mazowszu pruskiem (Mazury – przyp. red.), dopóki nieboszczyk leży w domu, zawiesza się wszelką robotę, przynajmniej przędzenie, »żeby nie niepokoić zmarłego«” – opisywał Fischer.

„W Andrychowie, jeśli trup w domu leży, nie wolno zamiatać izby. U ludu nadrabskiego w domu, w którym ktoś umarł, nie tłuką ani nie mielą do trzeciego dnia, utrzymując, że dusza nieboszczyka dotąd siedzi w stępie i młynku (żarnach).”

„W Rzeszowskiem przy zwłokach nie wolno mleć, bo wszyscy mogliby poumierać” – ciągnie Fischer. „W Nowotarskiem, jak »wto umarty w dom leży, to nie trza syć, boby go kłuło; ani orać, ani gnoja wozić, boby się nie darzuło w polu«. W Krośnieńskiem wtedy w domu nie mielą, nie przędą, nie zamiatają, ażeby ze śmieciami żyjących nie wyrzucić. W Lubelskiem, w Żabnie przez cały czas, jak umarły jest w domu, chałupy nie można zamiatać; po wyprowadzeniu zaś zamiatają na opak”.

W wielu regionach występuje zakaz bielenia ścian przez pewien czas po pochówku. „Na Podolu (wieś Jaromirka) wierzą, że »jeżeli ktoś w domu umrze, to przez pewien czas nie należy bielić izby, w której się zdarzyła śmierć, boby się zachlapało duszy oczy wapnem». W Trembowelskiem przez trzy tygodnie, licząc od dnia śmierci, nie bielą chaty, ani wewnątrz, ani zewnątrz, mówiąc, że przez to nieboszczyk miałby na tamtym świecie zasmarowane oczy. W zasławskim powiecie nie bielą ścian do dziewięciu dni, aby zmarłemu duszy nie zabielić” – wylicza Fischer.

W wielu regionach panuje przesąd zabraniający wykonywania jakichkolwiek prac porządkowych, ewentualnie nakazujący, by ograniczyć je do minimum. „W Śniatyńskiem nie godzi się zamiatać izby, w której nieboszczyk spoczywa, aby ktoś znowu z rodziny nie umarł; śmiecie podsuwają pod katafalk. Na Pomorzu przez pewien czas po pochowaniu nie można w domu prać, bo umarłemu byłoby w grobie mokro”.

Najbardziej kłopotliwym przesądem dla bliskich zmarłego jest ten nakazujący opuszczenie domu do czasu pochówku. Nie jest on jednak powszechny, Fischer zaś zestawia go ze zwyczajami, wedle których życie domowników zmienia się w niewielkim stopniu.

„W okolicy Żarek, Siewierza i Pilicy, gdy ciało znajduje się w chacie, po miasteczkach z domów takich mieszkańcy ze wszystkiemi statkami wynoszą się do najbliższych sąsiadów; po wsiach zaś widzimy przeciwny zwyczaj, gdyż domównicy sypiają pod jednym dachem, a tylko strawę gotują za domem. W Prusach Wschodnich mimo trupa w domu gotuje się i je jak zwyczajnie i nie ma pod tym względem żadnych zakazów”.

Przeważa jednak przekonanie, że „zwłoki są zawsze czemś nieczystem, a dla otoczenia wprost szkodliwem”, dlatego „od chwili skonania nie wolno niczego z chaty sąsiadom pożyczyć ani śmiecia wynosić (Śniatyń, Tarnopol), zaś na Białej Rusi w pow. słonimskim „póki martwe ciało człowieka leży w chacie, dawny przesąd zabrania tak bliższym, jak też i dalszym krewnym pożyczać z tej chaty, a tem bardziej dawać na własność tak produktów spożywczych, jak niemniej sprzętów, naczyń, narzędzi, ubrania lub pieniędzy”.

Żeby jedzenia nie skalać

„Zwłoki mogą skalać nie tylko ogień, ale w ogóle wszystko, cokolwiek się w domu znajduje. Odnosi się to szczególnie do środków spożywczych” – zaznacza Fischer. „Lud nadrabski wierzy, że w izbie, w której leży umarły na marach, nie należy żadnej strawy zostawić, boby się woda psuła, a chleb kwitnął. W Będziemyślu koło Sędziszowa mówią również, że, gdy umarły leży w domu, trzeba usunąć wszelkie jedzenie, bo przejdzie trupem”.

Przed szkodliwym oddziaływaniem nieboszczyka nie chroni nawet poświęcenie, a zatem rzeczy poświęcone też należy usunąć z domu. „W Stradomiu pod Częstochową w razie śmierci w domu wynoszą z izby rzeczy poświęcane, jak zioła, wodę itp., w tem przekonaniu, że tracą one wówczas swą moc zbawienną. W okolicy Żarek, Siewierza i Pilicy, gdy się przybliża zgon człowieka, domownicy już naprzód wynoszą z izby wodę święconą, zioła, kredę trzechkrólewską itp. rzeczy poświęcane w obawie, że w razie śmierci człowieka natychmiast straciłyby swą moc zbawienną”. Fischer podkreśla, że te wierzenia są typowe dla Polski.

W Pińczowie (świętokrzyskie) zabezpieczano się również przed urokiem, który zmarły mógł rzucić na przechowywane w domu zboże: „Wynoszą z każdego zboża potroszę i rzucają w polu na zagony, gdyż w przeciwnym razie zboże nie urosłoby i kłosów nie puściło”. Jak tłumaczy Fischer:

„W zwyczajach tych wyraża się ogólne zapatrywanie ludu, że trup działa ujemnie na wszelką płodność i rozwój w przyrodzie zabija; musi się więc stosować pewne zabiegi celem uchronienia się od tego”.

Ciągnie dusza do duszy

Kto śpi w trakcie śmierci któregoś z domowników, tego trzeba natychmiast obudzić. „Dusza śpiącego błądzi bowiem poza jego ciałem, a że dusza zmarłego również koło jego zwłok przebywa, więc łatwa możliwość zetknięcia się tych dusz i pociągnięcia jednej przez drugą; aby temu zapobiec, należy duszę do ciała śpiącego przywołać” – wyjaśnia Fischer. Według niego wierzenia te spotyka się w Prusach Wschodnich i na Śląsku.

„W Bretonji (Francja) zupełnie wyraźnie twierdzi lud, że w czasie snu dusza rozłącza się z ciałem; raz widziano nawet, jak z ust śpiącego wyszedł mały czarny człowieczek. Dlatego niebezpiecznie jest budzić człowieka, który śni, mógłby bowiem umrzeć lub oszaleć” – kończy Fischer, zastrzegając, że chociaż pisze
o przesądzie z Francji, jest on w Polsce dobrze znany.

Gdzie może błąkać się dusza, gdy opuści ciało? Według wierzeń ludowych – w wodzie. „Przesąd nakazuje wylać wszelką wodę w domu, w którym ktoś umarł. Zwyczaj bardzo rozpowszechniony najczęściej objaśnia się tem, że należy przeszkodzić zanurzeniu się duszy w wodzie” – tłumaczy Fischer. W wodzie „obmywa się duch zmarłego, zanim uleci w zaziemskie światy”, dlatego należy ją wylać, by nie używał jej nikt z żyjących. Woda, podobnie jak jedzenie, psuje się po śmierci domownika.

„W Pińczowskiem do domu, w którym leży umarły, nie powinno się na noc przynosić wody, bo ulega ona wtedy zepsuciu. Wedle ludu nadrabskiego w izbie, w której leży umarły, woda się psuje. W okolicy Żarek, Siewierza i Pilicy wynoszą także z izby naczynie z wodą, ażeby się duch zmarłego w niej nie kąpał. W Chodowicach w pow. stryjskim w tym czasie, gdy jest nieboszczyk we wsi, nie wolno pić ani myć się tą wodą, która w domu stała przez noc. Na Ukrainie w pow. jarosławskim ustawia się wodę konającemu koło głowy, aby dusza wyleciawszy z ciała, mogła się zaraz umyć ze swych grzechów” – wymienia Fischer.

Niektóre przesądy zabraniały nawet czerpania wody ze studni, gdy w pobliżu przechodził kondukt pogrzebowy: „W parafji Kije w czasie wiezienia umarłego przez wieś żadna kobieta nie będzie czerpać wody ze studni, choćby się przy niej już znajdowała, dopóki kondukt żałobny nie przejdzie. Zwykle z konewkami próżnemi wracają do domu, a dopiero po przewiezieniu umarłego wychodzą napowrót po wodę” – opisuje Fischer.

Jak to z przesądami bywa, w zależności od regionu i lokalnej kultury różnie się je tłumaczy. „Polscy Żydzi wierzą, że w domu, w którym się znajduje zmarły, oraz we wszystkich domach na prawo i na lewo z tym domem bezpośrednio graniczących należy wylać wodę gdziekolwiek nagromadzoną, bo anioł śmierci w tej wodzie czyści swój miecz. Czasem zaś w razie czyjejś śmierci w całym domu wylewają wodę, gdyż szatan obmywał w niej nóż, którym przeciął życie nieboszczyka” – wyjaśnia Fischer.

Przesądy bywają sprzeczne.

W niektórych regionach ustawiano wodę obok zwłok, aby dusza mogła się w niej obmyć, a nawet się nią posilić. Tak było na terenach dzisiejszej Ukrainy (powiat jarosławski): wodę ustawiano konającemu koło głowy, „aby dusza wyleciawszy z ciała, mogła się zaraz umyć ze swych grzechów”.

Woda służyła również do określania rokowań chorego: „Dla dowiedzenia się, czy chory umrze lub wyzdrowieje, stawiają naczynie z wodą pod kominem. Jeżeli wody ubędzie, to chory umrze, jeżeli przybędzie, będzie zdrów”.

Dusza odbija się w lustrze

Lustro to stary wynalazek. Wytwarzano je już w trzecim tysiącleciu p.n.e. w Egipcie i Mezopotamii. Choć lustra przez setki lat należały do przedmiotów luksusowych (dawali je sobie w prezencie władcy), to jakość odbicia, którą zapewniały, nie miała wiele wspólnego z tą, do której jesteśmy przyzwyczajeni. Obraz był zamazany i dawał ogólne pojęcie o wyglądzie, ale nie było mowy o dostrzeganiu w odbiciu drobniejszych szczegółów, np. pojedynczych włosów, zaskórników itp. Powodem była daleka od doskonałości powierzchnia odbijająca: brąz, srebro lub miedź. W I w. n.e. Rzymianie zaczęli wytwarzać lustra ze szkła, ale to nie ono – jak współcześnie – było powierzchnią odbijającą. Służyło jedynie jako warstwa ochronna dla blachy ołowianej, cynkowej lub srebrnej.

Lustro szklane pojawiło się dopiero w XIV w., ale – chociaż było towarem luksusowym – jakość odbicia wciąż pozostawiała wiele do życzenia. Dopiero w 1687 roku francuski szklarz Bernard Perrot opracował technologię walcowania tafli szkła, która pozwalała na produkcję luster niedających zniekształceń, i wtedy pojawiły się pierwsze lustra porównywalne z dzisiejszymi.

Zwyczaj zasłaniania luster w domu zmarłego jest jednym z najbardziej znanych. Bywa on tłumaczony na różne sposoby. „Obraz człowieka w lustrze bywa utożsamiany z duszą, a stąd powstaje obawa, aby dusza odbita w lustrze nie została uniesiona przez ducha zmarłego, jaki jest jeszcze w domu” – opisuje Fischer, odnotowując przy okazji fakt, że przynajmniej w niektórych regionach istniało rozgraniczenie między duszą a duchem zmarłego. Innym wytłumaczeniem zasłaniania luster jest fakt, że są one „czemś, co przywiązuje do miejsca i utrudnia odejście, stąd obawa, aby dusza nie pozostała przez to w domu”. Jeszcze innym tłumaczeniem przesądu jest „lęk przed ujrzeniem upiora w lustrze”.

„Podstawą wszystkich tych przesądów jest wyobrażenie, że cień, obraz odbijający się czy to w zwierciadle, czy w wodzie należy utożsamiać z duszą ludzką” – podsumowuje Fischer. Ale co tam lustro czy woda. Również wizerunek na fotografii ma w sobie coś z duszy zmarłego. Fischer wspomina o wierzeniu polskich Żydów, że po śmierci fotografie zmarłego bledną.

Lustra zakłócały odejście duszy w zaświaty, ale również stanowiły zagrożenie dla żyjących: ujrzenie odbicia nieboszczyka mogło pociągnąć za sobą kolejny zgon.

„Na Mazowszu pruskiem nie stawia się nigdy zwłok przed zwierciadłem, a jeżeli to jest nieuniknione, np. z powodu rozkładu mieszkania, w takim razie zasłania się zwierciadło (Dąbrówno); w izbie, w której nieboszczyk leży, zakrywa się starannie wszystkie zwierciadła, żeby obrazu nieboszczyka w zwierciadle, a zatem dwóch nieboszczyków jednocześnie nie widzieć, gdyż w takim razie wkrótce ktoś z krewnych umarłego musi pójść za nim (Lubajny). Na Śląsku zasłania się zwierciadła i obrazy, aby dusza bez przeszkody odeszła; gdyby zwłoki odbiły się w lustrze, znaczyłoby to drugą śmierć. W Mysłakowie w pow. łowickim zwierciadła zakrywają, żeby się umarły w nich nie przeglądał” – wylicza Fischer. „W Sieradzkiem wystrzega się lud wieczorem spojrzeć w zwierciadło, by nie ujrzeć upiora. W Ropczyckiem zwierciadło odwracają, aby się umarły w niem nie przeglądał.

W Będziemyślu koło Sędziszowa zakrywają lustra wtedy podobnie jak w Wielki Piątek. W Lubelskiem w okolicy Zamościa i Hrubieszowa po zgonie zwierciadło zawieszone na ścianie należy zdjąć, schować lub zasłonić wtenczas, kiedy umarły leży w trumnie, bo powtórzenie tego widoku w lustrze może przybliżyć komuś śmierć, a kto w nie spojrzy, ten umrze.

W Krośnieńskiem również zwierciadła odwracają ku ścianie”.

W podobne przesądy wierzyli Żydzi w okolicach Wołynia. W mieszkaniu, w którym ktoś umarł, wszystkie lustra musiały być zasłonięte przez siedem dni, co miało uchronić domowników przed zobaczeniem w zwierciadle szatana. „Nie wolno też pokazywać języka w lustrze, bo może język odpaść” – przestrzegał Fischer.

Z wybiciem ostatniej godziny

„Zegar bije godziny życia, dlatego w chwili śmierci w domu należy go zatrzymać” – twierdzi Fischer, który zauważa, że „przesąd o zegarze jest dla folkloru o tyle charakterystyczny, że jest to przykład jednego z młodszych wierzeń, równie jak przedmiot, do którego się odnoszą”. Nie jest to też przedmiot tani, dlatego można przypuszczać, że przesądy związane z zegarami wywodzą się z zamożniejszych domów.

Zarówno zegary, jak i zegarki długo pozostawały dobrami luksusowymi. Jeszcze w średniowieczu zegar w domostwie był nieznany. Czas odmierzały kościelne dzwony wybijające godziny, których historia sięga jeszcze epoki rzymskiej: jutrznia (północ), laudes (3 nad ranem), prima (godz. 6), tercja (godz. 9), seksta (południe), nona (godz. 15), nieszpory (godz. 18) i kompleta (godz. 21). Jak zauważa Jacques Le Goff w „Kulturze średniowiecznej Europy”:

„Miara czasu (…) pozostaje własnością możnych, elementem ich potęgi. Masy swego czasu nie posiadają, nie potrafią go nawet oznaczyć. Słuchają czasu narzuconego, czasu dzwonów, trąb i rogów myśliwskich”.

Przeskoczmy kilka stuleci.

W XVII i XVIII wieku czasomierze wciąż należą do kategorii dóbr luksusowych i niech nas nie zmyli pozornie niska cena dwóch funtów brytyjskich za używany zegar w roku 1670. To pieniądze, które chłop z dołu drabiny społecznej uzbierał w swojej sakiewce może w ciągu całego roku. Monsieur Misson, francuz przebywający w Londynie w latach 90. XVII wieku, zauważa, że „zegary są stosunkowo rzadkie, ale każdy, kto coś znaczy, posiada zegarek”.

Jednak nawet w miastach – zazwyczaj bogatszych niż wieś – przytłaczająca większość ludzi polega na miejskich krzykaczach, którzy przez całą dobę ogłaszają godziny na ulicach miast. Znany angielski kronikarz Samuel Pepys odnotował 16 stycznia 1660 r., że pisał swój pamiętnik w nocy, aż „krzykacz ze swoim dzwonkiem przeszedł pod moim oknem i zawołał: »Po pierwszej i mroźny, zimowy poranek«”.

Przeskoczmy ponownie trzy stulecia. Jeszcze na początku XX wieku liczba osób, dla których zegar okazywał się nadmiernym wydatkiem, była na tyle duża, że w angielskich miastach istniał zawód ludzkiego budzika (ang. knocker-upper). Osoby te pukały rano kijem w okno lub młotkiem do drzwi, by postawić na nogi klientów zamawiających budzenie. W XX wieku ceny czasomierzy zaczęły spadać, więc zawód ten szybko stał się niszowy, ale całkowicie zanikł dopiero w latach 70.

Ogólnie dostępny czy nie, zegar odmierza godziny życia, upływający czas, a ten dla zmarłego się zatrzymał, dlatego zwyczaj nakazywał wszystkie zegary w domu nieboszczyka unieruchomić.

„Na Śląsku zatrzymują zegar, aby dusza bez przeszkody odeszła. W Łowickiem, a także u Niemców łódzkich zatrzymują bieg zegara. W Rzeszowskiem, gdy kto umrze w domu, zatrzymują zegar, bo wszyscy mogliby poumierać.

W Będziemyślu koło Sędziszowa także zegar zatrzymują. W Przebieczanach w pow. wielickim, gdy umierający jest w domu, zegar zastanawiają (zatrzymują – przyp. red.), »bo go zraza« i długo konałby. W Czarnym Dunajcu zastanawiają zegar, by nie przeszkadzał w spokojnem skonaniu” – wylicza Fischer. „W Ropczyckiem zaraz po śmierci zatrzymują zegar. W Nałęczowie, w Lubelskiem, zegar zatrzymują na znak żałoby, również w Krzesku w Siedleckiem i w Krośnieńskiem. W Delejowie w pow. stanisławowskim w razie śmierci w chacie zastanawiają zegar, bo zmarłemu byłoby bardzo ciężko na tamtym świecie”.

Fischer zaznacza, że przesądy związane z zegarami są znane w całej Europie. W Czechach, „gdy zegar bez właściwej przyczyny stanie, zapowiada to śmierć kogoś z rodziny. Małorusini zatrzymują po śmierci zegar w obawie, by wkrótce ktoś drugi nie umarł”.

Jak podsumowuje Fischer, „zatrzymywanie zegara objaśnia się przesądami związanemi z ostatnią godziną, co się nawet wyraża w powiedzeniu ludowem, że zegar trzeba zatrzymać wtedy, podobnie jak wówczas staje zegar życia”.

Gdzie dusza usiąść nie może

„Obawa, aby dusza nie pozostała w domu, powoduje wiele zwyczajów zapobiegawczych w obrzędach pogrzebowych. Między innemi stąd pochodzą częste praktyki przewracania sprzętów w domu, mające na celu wypędzić ducha, gdyby na którymś sprzęcie chciał spocząć lub zatrzymać się” – opisuje kolejny przesąd Fischer.

Zanim jednak ponownie powołamy się na Fischera, zajrzyjmy jeszcze do typowego chłopskiego domu, żeby zobaczyć, co też oni tam w tych swoich skromnych progach mogli przewracać. To już opisuje Tomasz Czerwiński w książce „Wyposażenie domu wiejskiego w Polsce”:

„W czasach pańszczyźnianych wyposażenie izby chłopskiej w całym kraju było podobne i składało się z pryczy i szlabanu do spania, ław ustawionych pod ścianami i przy piecu (nocą także służące do spania), kołyski dla dziecka, kubła lub skrzyni na odzież, policy (półki – przyp. red.) na naczynia i ławki (stołka), na której gospodyni stawiała miski z jadłem. Uzupełnieniem skromnego zestawu mebli były stołki do siedzenia i grzędy, czyli żerdki do wieszania wierzchniej odzieży, oraz kołki na sprzęty domowe wbite w ścianę. W zamożniejszych domach bywały łóżka, a w rogu izby, naprzeciw wejścia, stawiano stół otoczony ławami”.

Zwróćmy uwagę na ten znamienny fragment: „w zamożniejszych domach bywały łóżka”. Tak więc mebel będący obecnie podstawą wyposażenia gospodarstwa był przedmiotem dostępnym dla wybranych, dlatego w opisach Fischera mowa jest raczej o przewracaniu ław czy ławek (które służyły do siedzenia i spania), a nie łóżek.

Wróćmy do Fischera: „Kaszubi przewracają ławkę, na której ustawiona była trumna, albo też stołki w tem przekonaniu, że zmarły wtedy nie wraca. Na Mazowszu pruskiem przy wynoszeniu zwłok przewraca się krzesła do góry nogami, bo w razie zaniechania tej praktyki następnego roku umiera znowu ktoś z mieszkańców tego domu (Olsztynek). W Poznańskiem przy wynoszeniu zmarłego z domu przewracają do góry nogami stołki i ławeczki. Także i wóz przewracają. Na Śląsku z chwilą śmierci w domu przewraca się wszystkie krzesła (Wrocław, Głupczyce) i naczynia. Podobnie w chwili pogrzebu również wszystkie krzesła, stołki, ławki, na których trumna stała, musi się przewrócić, inaczejby dusza nie miała spokoju.

W Mysłakowie w pow. łowickim stołki, na których trumna stała, przewracają, a miskę, w której ciało obmywano, rzucają o koło i rozbijają. Wóz po pogrzebie, gdy przyjadą do domu, przewracają i stawiają na kłonicach.

W Pińczowskiem wóz, na którym wieziono zmarłego, powinno się z powrotem do domu wywrócić, aby nie było na nim ciężko jechać. W Sieradzkiem po wywiezieniu umarłego z domu przewracają stoły i krzesła, na których on leżał, bo inaczej śmierć znów zasiadłaby na tych miejscach. W okolicach Częstochowy po zgonie chorego wynoszą z izby ławy, stoły i stołki lub je przewracają. Koło Żarek, Siewierza i Pilicy w razie śmierci wynoszą niekiedy i wszystkie sprzęty, pozostawiając tylko obrazy świętych wzdłuż całej ściany wiszące.

W Małopolsce, gdy umarłego mają wynosić na cmentarz, przewracają stoły i stołki. W Krakowskiem po powrocie z pogrzebu wywracają wóz, na którym wieziono nieboszczyka, na bok drabinami i tak zostaje aż do dnia następnego. Wedle ludu nadrabskiego wóz, na którym wieziono umarłego na cmentarz, należy wywrócić zaraz po powrocie z pogrzebu; gdyby bowiem tego zaniedbano, byłoby »ciężko« takim wozem jeździć. Jeżeli zaś w koniec dyszla u wozu wbije się igłę, którą szyto śmiertelną koszulę dla umarłego, konie zaprzężone do tego wozu nie potrafią ruszyć z miejsca. W Chrzanowskiem wóz, na którym ciało spoczywało, z powrotem przewracają do góry kołami, aby nie był wywrotny (okolice Kwaczały i Żarek). W Rzeszowskiem (Bzianka) po pogrzebie wóz wywracają, aby wytrząść duszę, gdyby się w nim przypadkiem gdzie »zawieruszyła«.

W Borowej po powrocie wywracają do góry kołami wóz, na którym złożone były zwłoki, aby duszę wypchnąć z niego, gdyby na nim pozostała. W Sandomierskiem w razie śmierci gospodarza lub gospodyni przewracają na znak tego do góry dnem sprzęt jakiś przed domem stojący, np. faskę, koryto, wózek itd. W okolicy Nałęczowa po wyprowadzeniu nieboszczyka z domu przewracają ten stołek, na którym stała trumna ze zwłokami.

W Ryżanówce (pow. zwinogrodzki), aby psy wyć przestały, należy przewrócić jakibądź przedmiot w domu. Przesąd może stąd pochodzi, że psy wyją na widok ducha, którego przez przewrócenie sprzętu można spłoszyć”.

Fischer zaznacza, że „przewracanie sprzętów zna lud polski względnie rzadko w chwili śmierci, ale przeważnie dopiero przy wynoszeniu zwłok, a wtedy nie stosuje tego do wszystkich rzeczy, lecz jedynie do ławki lub krzeseł, na których spoczywała trumna. Podobnie przewraca się wóz po pogrzebie”.

CZYTAJ RÓWNIEŻ POZOSTAŁE CZĘŚCI:
Część 1: Gdy do domu wleci ptaszek
Część 2Cisza sprzyja wiecznemu odpoczynkowi
Część 3: Zatrzymać zegary po śmierci

Trzymać czy wyrzucić – decyzja, co zrobić po śmierci bliskiej osoby z jej rzeczami, jest często trudna i bolesna.

Śmierć mojej matki nie była zaskoczeniem; prognoza onkologa okazała się precyzyjna. Zdziwiło mnie co innego: łatwość, z jaką rozstała się ze swoimi rzeczami osobistymi. W drodze ze szpitala do hospicjum wstąpiliśmy do jej domu. Spodziewałem się długiego, obfitującego we łzy pożegnania z każdym bibelotem, tymczasem matka nawet nie weszła do środka. Zamiast tego spacerowała po ogrodzie, podczas gdy ja pakowałem  rzeczy, o które prosiła – głównie ubrania, nic osobistego, o wartości sentymentalnej, z wyjątkiem Biblii. Potem wsiadła do samochodu i powiedziała: „Jedźmy”.

To było łatwe. Znacznie trudniejsze okazało się porządkowanie domu, gdy zmarła. Przejrzałem jej rzeczy razem z braćmi. Setki przedmiotów dobrze pamiętałem z dzieciństwa. Przypomniały mi matkę młodą, nieschorowaną, w pełni sił. W takich momentach krtań ściska skurcz, a do oczu napływają łzy. Inne rzeczy nie miały znaczenia, zarówno dla mnie, jak i – przypuszczam – dla matki. Ale wszystko trzeba było posortować, a potem rozdać, sprzedać albo wyrzucić.

Porządkowanie rzeczy po bliskim bywa równie trudnym momentem co pogrzeb. Wiele osób ma uczucie, że pozbywając się rzeczy zmarłego, zaciera ślady po nim samym. To bolesne przeżycie, więc chciałbym go oszczędzić bliskim, którzy będą sprzątać po mnie. Dlatego, na ile się da, postanowiłem sam posprzątać po sobie. Zabrałem się do tego 18 lat po śmierci matki, przy okazji remontu mojej pracowni. Usunąłem z niej wszystkie rzeczy  i zacząłem je przeglądać: co na pewno już mi się nie przyda? Na początku pozbyłem się ponad 20 ładowarek, spora część z nich obsługiwała urządzenia, które już dawno wyniosłem do punktu z elektroodpadami. Do toreb z niepotrzebnymi rzeczami trafiła połowa moich książek i niemal wszystkie płyty CD  i DVD. Zostawiłem tylko te, co do których byłem pewien, że do nich wrócę. Pożegnałem się z kilkoma torbami i plecakami. Potem nadszedł czas na drobniejsze rzeczy: zamiast trzech talii kart spokojnie wystarczy mi jedna.

To było oczyszczające doświadczenie, pozbawione strachu czy żalu. Dzięki niemu osiągnąłem chyba stan pewnej obojętności, który musiała odczuwać moja matka w drodze do hospicjum. Nie odliczam dni tak jak ona, ale wiem, że więcej jest ich za mną niż przede mną. Mam nadzieję, że reszta mojego życia będzie mniej zagracona”.

Życie takich historii pisze wiele. Bez względu na szerokość geograficzną podobnie je przeżywamy. Towarzyszy im smutek, żal, a często wyrzuty sumienia. Jednak, jak radzą specjaliści, musimy przez to przejść. – To jeden z elementów żałoby. Jej trwanie będzie zależało od tego, jak każdy z nas radzi sobie  z utratą. Nie należy więc ani przesadnie się spieszyć, ani zanadto zwlekać, ale jednocześnie oswajać się ze świadomością, że z rzeczami, pamiątkami czy ubraniami, trzeba będzie coś zrobić – przekonują na swojej stronie czyściciele.pl osoby specjalizujące się  w sprzątaniu po zmarłych.

Wyrzucajcie, co możecie

Część seniorów, wyprowadzając się z domu, pozostawia po sobie pobojowisko. Jak podaje na swoich łamach „New Zealand Listener”, skrajnym, ale bynajmniej niejedynym, przykładem jest historia mieszkanki Auckland w Nowej Zelandii. Jej rodzice co prawda nie zmarli, tylko przeprowadzili się do wioski dla emerytów. Kobieta miała zająć się sprzedażą ich domu, co okazało się wyzwaniem godnym Herkulesa. Starsi państwo mieli dwa podwójne garaże  i dwie szopy w ogrodzie – wszystko, łącznie  z domem, było zapełnione rupieciami. Potrzeba było 10 kontenerów na gruz, żeby pozbyć się większości rzeczy. Reszta z nich powędrowała do sklepów dobroczynnych lub została wywieziona na wysypisko śmieci. Ogarnięcie wszystkiego zajęło sześć miesięcy i zgodnie z tym, co mówi kobieta, było to najbardziej traumatyczne, wyczerpujące emocjonalnie  i fizycznie pół roku w jej życiu. – Dla dobra waszych dzieci nie trzymajcie tylu szpargałów. Wyrzucajcie, co możecie – apeluje mieszkanka Auckland.

Chociaż jej przypadek należy do ekstremalnych, to sprzątanie po rodzicach niemal zawsze wiąże się ze sporym nakładem pracy w atmosferze smutku. John Loof, dyrektor organizacji dobroczynnej, jest już po sześćdziesiątce. Proces usuwania rzeczy po rodzicach przechodził etapami. Jego ojciec zmarł pięć lat temu, a matka odeszła w zeszłym roku. Przeprowadzali się dwukrotnie: z domu jednorodzinnego do mieszkania w bloku, a stamtąd do wioski dla emerytów. Mimo że przy każdej przeprowadzce starsi państwo pozbywali się części przedmiotów, po ich śmierci tych rzeczy zostało całkiem sporo. – Oczywiście w rodzinie wywiązały się dyskusje, czy powinniśmy spieniężyć przynajmniej część z nich. Ja jednak nie miałem zamiaru wystawiać stu przedmiotów na portalu aukcyjnym i dostać za wszystko sto dolarów. Ktoś zaproponował zabranie tych rzeczy do sklepu dobroczynnego. Wtedy zapytałem: „Zajmiesz się tym?” i to był koniec rozmowy – wspomina Loof.

Ostatecznie mężczyzna wynajął firmę sprzątającą – rozwiązanie praktyczne, choć niekoniecznie oszczędne. Loof ma świadomość, że porządkowanie domu rodziców byłoby łatwiejsze, gdyby zaczęła to robić za życia jego matka. – Mama była świadoma, że ma mnóstwo rzeczy w domu, i mawiała: „Muszę coś z tym zrobić”, ale nigdy się do tego nie zabrała. Myślę, że tak jest ze starszymi ludźmi. Rozum podpowiada: „Muszę się tego pozbyć”, a serce mówi: „Niech kto inny się tym zajmie”. To zrozumiałe  – usprawiedliwia rodziców Loof.

Nie wszyscy są tak wyrozumiali. Rodzice Jenny, 52-letniej dyrektor działu HR, przeprowadzili się do wioski emeryckiej osiem lat temu. Sprzątanie ich domu i przeprowadzka ciągnęły się przez sześć miesięcy, a to, jak się okazało, była ledwie pierwsza tura. Gdy jej matkę (ojciec zmarł wcześniej) przenoszono z wioski do hospicjum, Jenny poświęcała przez miesiąc od czterech do pięciu godzin dziennie na porządkowanie domu. – Ich mieszkanie było pełne rzeczy gromadzonych od 50 lat. Nigdy nic nie wyrzucali. To był koszmar. Nie mieszkaliśmy z nimi już od 20 lat, a oni wciąż trzymali wszystkie nasze rzeczy – opisuje Jenny. – W łazience za puszkami lakieru do włosów, które przyrosły do półki od rdzy, znalazłam pojemnik pełen głów lalek Barbie, którymi bawiłyśmy się podczas kąpieli. Poza tym trafiłam na osiem kilogramów guzików posortowanych według koloru i wielkości oraz 12 słoiczków z kremem do twarzy – wszystkie takie same, wszystkie napoczęte i powkładane do czterech szuflad.

Jenny i jej siostra zapełniły tego typu przedmiotami dwa kontenery na gruz. Mnóstwo innych rzeczy trafiło do sklepów dobroczynnych. Dom rodziców był czysty, z odkurzonymi, wymytymi podłogami. Wydawało się, że panuje tam porządek, ale szuflady, szafki i garaż kryły tysiące rzeczy – niektóre pochodziły jeszcze z XIX wieku. – Mama zapakowała do pudełek rzeczy swojej mamy i nigdy więcej ich nie tknęła – mówi Jenny. – Wszystko to przyjechało z domu rodziców w Auckland do domu w wiosce emeryckiej. Przeprawa z inwentarzem rodziców skłoniła Jenny i jej męża do pozbywania się zbędnych rzeczy. Zainspirowali się matką znajomego, która – umierając – miała za cały dobytek jedną piżamę. Resztę rozdała lub wyrzuciła. Gdy pracownik zakładu pogrzebowego zapytał, w co ubrać zmarłą do pochówku, usłyszał, że w piżamę, którą zmarła miała na sobie.

Pakowanie swojego życia

Nie wszyscy są w stanie zmierzyć się z przemijaniem, a pozbywanie się rzeczy oznacza to, że czegoś nie będziemy już więcej potrzebować. Belinda musiała pomóc swojemu ojcu zaakceptować ten fakt, gdy po owdowieniu przeprowadzał się do wioski emeryckiej. uuu

Jego dom trafił na sprzedaż, a Belinda widziała, że przeprowadzka i pozbywanie się części rzeczy bardzo przygnębia i stresuje jej ojca. – Nie ma się co dziwić, przenosiny do wioski emeryckiej  i wyrzucanie części dobytku to nic innego jak pakowanie swojego życia – tłumaczy Belinda, która postanowiła przepracować z ojcem emocje związane z przeprowadzką i pozbywaniem się dorobku życia. Wszystkie przedmioty, o których trzeba było zdecydować, czy będą wyrzucone, czy zostaną, Belinda przeniosła do jednego pokoju i razem z ojcem rozpoczęła ich przegląd, w trakcie którego prosiła, by opowiadał o swoich wspomnieniach i historiach związanych z każdą rzeczą. Dla obojga okazało się to cennym doświadczeniem, które dało im siłę do zmierzenia się z sytuacją.

Nie ma się co oszukiwać. Wielu starszym osobom trudno pogodzić się z przeprowadzką  do wioski dla emerytów. Wiadomo, to początek nowego i końcowego etapu w życiu, jeśli nie liczyć hospicjum lub szpitala w ostatnich dniach. Poza tym przenosiny tam to kamień milowy, starzenie tymczasem to proces ciągły. Pewne rzeczy robimy po raz ostatni: podróżujemy samolotem, gramy  w golfa, tenisa czy kosimy trawę w ogródku. Warto zadać sobie wówczas pytanie: czy wciąż będę potrzebował tych walizek w rozmiarze XXL? Do czego przydadzą mi się te kijki i rakiety? Może czas sprzedać kosiarkę, skoro od tej pory ogródek będzie pielęgnować wynajęty pracownik? Nic dziwnego, że takie pytania tłamsimy w podświadomości, żeby nie zaprzątały nam głowy. Są to bowiem pytania człowieka, który jeszcze nie szykuje się na śmierć, ale już wie, że jest jej bliżej niż dalej. Belinda uważa, że ludzie nie chcą tego zaakceptować, bo to oznacza uświadomienie sobie, że umieramy po kawałku, tak jak wtedy, gdy musimy przenieść sypialnię na parter, bo wejście po schodach na piętro okazuje się wyzwaniem ponad nasze siły.

Belinda i jej mąż nie chcą zostawiać swoim dzieciom zagraconego domu w spadku. Już przejrzeli wszystkie rzeczy i pozbyli się tych, które niepotrzebnie zalegały. – Nie chcemy, żeby nasze dzieci musiały spędzać tygodnie na sprzątaniu po nas – oznajmia Belinda.

Nie chodzi o to, by wyczyścić dom do cna i nie pozostawić sobie – i po sobie – żadnych pamiątek ani istotnych rzeczy. W końcu nasze dzieci też będą chciały zostawić sobie coś, co było dla nas, wartościowe. Na pewno jednak nie potrzebujemy tylu rzeczy, by przechowywać je w magazynach, które wyrastają jak grzyby po deszczu w USA i Nowej Zelandii. Buduje się je z myślą o prywatnych najemcach. Przeciętny Kowalski z klasy średniej wynajmuje pomieszczenia do przechowywania, bo w domu i garażu zabrakło mu już miejsca.

– To szaleństwo musi się skończyć – irytuje się John Loof. Chcę, żeby emerytura upłynęła mi  w uporządkowanym otoczeniu, bez zbędnych gratów. I nie chodzi już o moje dzieci, ale o mnie. Ja sam będę czuł się lepiej, gdy wokół mnie będzie porządek. Musimy wszyscy przyjąć do wiadomości, że potrzebujemy mniej rzeczy, niż mamy.

źródło: „New Zealand Listener”

Dajmy sobie czas do namysłu

Dodge jest największym na świecie dostawcą płynów i narzędzi do balsamacji. Marka jest obecna na wszystkich kontynentach. Poza USA jej produkty można kupić przez dystrybutorów firmy MazWell.

Siedziba firmy Dodge w mieście Billerica w stanie Massachusetts

Początki firmy były skromne, a o jej powstaniu zadecydował przypadek. Pod koniec XIX w. przyszły założyciel firmy, Johnson Dodge, prowadził sklep wielobranżowy w stanie Maine. W tym samym czasie jego brat George zarządzał drukarnią w Bostonie.

W 1889 roku firma Egyptian Chemical Company (ECC) produkująca środki balsamacyjne nie była w stanie uregulować rachunku za usługi drukarni George’a. Jego dłużnicy zaproponowali, że zamiast zapłaty przekażą mu przedsiębiorstwo. George zgodził się i przejął biznes. Wkrótce jednak zrozumiał, że prowadzenie drukarni i wytwórni oraz sprzedaż płynów balsamacyjnych to za dużo na jednego człowieka, dlatego przekonał swojego brata, by ten zostawił sklep i przyjechał do Bostonu, na naukę balsamowania. Johnson podchwycił propozycję. Niedługo potem sam zaczął podróżować po kraju, organizując szkolenia z balsamacji.

W 1893 roku bracia Dodge wykupili szkołę dla balsamistów Oriental School of Embalming. W tym samym roku poróżnili się co do sposobu prowadzenia biznesu. Johnson wycofał się z firmy działającej wciąż pod nazwą Egyptian Chemical Company, chociaż cały czas współpracował z bratem przy edukacji balsamistów. Kilka miesięcy po rozstaniu z ECC postanowił wraz ze swoim synem Walterem założyć własną firmę produkującą środki do balsamacji. Nazwał ją Dodge Chemical Company.

Pierwszą siedzibą firmy był dom Johnsona w Bostonie. Tu odbywał się cały proces produkcyjny:
w pralni urządzono laboratorium, płyny wytwarzano w piwnicy, a gotowe produkty stały
pod werandą.

Dis-Spray z lat 50. ubiegłego wieku. Na etykiecie widnieje napis: „Pleasant to use” – Przyjemny w użyciu. Ciekawe, czy nieboszczyk by się z tym zgodził?

W 1895 roku Johnson przejął Oriental School of Embalming i zmienił nazwę szkoły na Massachusetts College of Embalming. Dwa lata później założył placówkę badawczą: New England Institute of Anatomy, Sanitary Science and Embalming. Instytut działał do 2018 roku.

Z czasem w firmie zaczęło działać młodsze pokolenie, chociaż początki pracy w rodzinnym biznesie bywały trudne. W 1907 roku do firmy dołączył młodszy syn Johnsona – George, który wyruszył
w objazd po kraju z towarem. Nie sprzedał nawet jednej sztuki. Zgodnie z amerykańskim sposobem myślenia nie był to powód do załamania, tylko do wyciągnięcia wniosków. George poszedł na roczny kurs sprzedaży w szkole biznesowej, po którym zaczął znakomicie radzić sobie na rynku, a z czasem przejął rodzinny biznes ze swoim bratem Walterem.

W 1921 roku firma zaczęła wydawać magazyn funeralny o motywującym tytule „Climbing the Ladder” (dosł. „Wspinając się po drabinie”). Pięć lat później czasopismo zmieniło tytuł na „DE-CE-CO” – tak nazywała się jedna z linii produktów Dodge’a. Po kilku latach czasopismo zmieniło tytuł na aktualny do dziś „Dodge Magazine”.

W drugiej połowie lat 20. ubiegłego wieku nastąpił intensywny rozwój firmy. W 1926 roku Dodge przeniósł się do nowej, większej siedziby. Wśród personelu pojawił się pełnoetatowy chemik, który zajął się opracowywaniem nowych produktów. Trzy lata później firma otworzyła pierwszą filię – w Los Angeles. W 1934 roku Dodge rozpoczął działalność w Kanadzie. Lata wojny wyhamowały ekspansję i dopiero w drugiej połowie ubiegłego wieku firma weszła na rynek europejski.

Od początku działalności Dodge’a zmieniło się wiele, ale jedno pozostało bez zmian: producent podkreśla, że jego kosmetyki nadal są wytwarzane ręcznie.

Firma ma na koncie kilka oryginalnych wynalazków. Jej specjaliści opracowali pompę do balsamacji, którą balsamiści z całego świata kupują najczęściej. Urządzenie automatycznie dopasowuje ciśnienie płynów, dzięki czemu proces konserwacji jest znacznie lepszy niż przy kontroli manualnej.

W ostatnich latach Dodge wprowadził na rynek bezwodny aspirator i nowy model iniektora umożliwiający wstrzykiwanie płynów do jam ciała jedną ręką.

Nowe produkty chemiczne to m.in. Halt GX – płyn o szerokim zastosowaniu, który skutecznie zmniejsza wytwarzanie gazów i zwiększa moc płynów dotętniczych. Halt GX jest szczególnie skuteczny w przypadkach sepsy, utonięć i zaawansowanego rozkładu. Środek można łączyć ze wszystkimi płynami Dodge’a.

Butelka płynu balsamacyjnego z lat 50. XX w. Introfiant jest wciąż w sprzedaży

Inny produkt pomocny w trudnych przypadkach to Halt Cavity. Jest to najbardziej zaawansowany produkt Dodge’a, który zapewnia usztywnienie i osuszenie tkanek w znacznie lepszym stopniu niż inne środki o indeksie 21.

Kolejnym produktem, na który warto zwrócić uwagę, jest Proflow. To preparat, w którym po raz pierwszy w środkach balsamacyjnych wykorzystano współrozpuszczalnik w połączeniu ze środkiem modyfikującym napięcie powierzchniowe płynów. Proflow zapewnia znakomite rozchodzenie się mieszanki po ciele.

W zakładzie pogrzebowym nie może zabraknąć środków dezynfekcyjnych. W tym zakresie Dodge oferuje linię produktów Dis-Spray. Zawierają one co najmniej 70 proc. alkoholu wzmocnionego m.in. nową generacją czteroskładnikowych związków amonowych.

Dystrybutor produktów Dodge’a w Polsce, firma Prosektor zaprasza do odwiedzenia swojej strony internetowej www.prosektor.pl na której będziecie mogli zapoznać się z produktami, uzyskać informacje na ich temat i oczywiście złożyć zamówienie.

„Przechodź spokojnie przez hałas i pośpiech i pamiętaj, jaki spokój można znaleźć w ciszy” – śpiewano w „Piwnicy pod Baranami”. Lud dawnej Polski wychodził z założenia, że cisza sprzyja również odpoczynkowi wiecznemu, dlatego nieboszczyka należy zostawić w – nomen omen – świętym spokoju.

Ubranie zmarłego było różne w zależności od regionu

CZYTAJ RÓWNIEŻ POZOSTAŁE CZĘŚCI:
Część 1: Gdy do domu wleci ptaszek
Część 2Cisza sprzyja wiecznemu odpoczynkowi
Część 3: Zatrzymać zegary po śmierci

„Konającego należy zostawić w spokoju, wyjść wtedy z mieszkania, a przede wszystkiem wstrzymać się od wszelkiego płaczu, gdyż dusza wychodząca z ciała wówczas powraca, a zmarły wskutek tego bardzo się męczy” – opisywał dawne tradycje Adam Fischer w „Zwyczajach pogrzebowych ludu polskiego”.

„Na Śląsku w razie ciężkiej męki przedśmiertnej należy przestać narzekać, bo to utrudnia śmierć. W Nałęczowie, w Lubelskiem, w tym celu wszyscy wychodzą z mieszkania. W Delejowie, w Stanisławowskiem (dziś rejon Iwano-Frankiwska w zachodniej Ukrainie – przyp. red.), w chwili czyjegoś umierania nie wolno płakać, gdyż się ten zgon utrudnia. Również, gdy na Małorusi ktoś umiera, usuwają wszystkich płaczących z domu, bo płacz i zawodzenie przedłuża męki umarłemu, z tego też powodu nie należy przypatrywać się konającemu, ale zostawić go w spokoju, niekiedy nakrywają go nawet białą przesłoną. W Jurkowszczyźnie (przedwojenne województwo wileńskie – przyp. red.) unikają głośnego płaczu i żalu, boby umierający miał ciężką i długą śmierć”.

Nieco bardziej na zachód, w Krzesku w Siedleckiem, zwyczaje są odmienne. Tu – aby ulżyć ciężko konającemu – zwołuje się sąsiadów i znajomych. Najlepiej, by znalazł się między nimi „człowiek ze szczęśliwymi oczami”. Taka osoba przynosi choremu ulgę i szybszą śmierć. Fischer zauważa, że ta wiara w dobroczynne działanie wzroku jest odwrotnością często spotykanego przesądu dotyczącego złego spojrzenia.

O ile umierającemu nie powinno się zakłócać spokoju, o tyle z nieboszczykiem można już spokojnie pokonwersować, zwłaszcza by namówić go do współpracy przy ubieraniu.

„W Przebieczanach w pow. wielickim wezwane babki, ubierając umarłego, wołają na niego, ażeby tężec ustąpił, a wkładając pojedyncze części, mówią np. »Daj rękę, (imię), bo ci włożę twóje ubranie” – pisał Fischer. Według niego również w Małopolsce „w czasie ubierania rozmawiają z umarłym, wołając go po imieniu, aby się łatwiej dał ubrać”.

Każdy człowiek ma swoją gwiazdę

Człowiek od zawsze przypisywał gwiazdom zdolności magiczne – zresztą do dziś to robi, dzięki czemu dziennikarze tabloidów mają dodatkową wierszówkę. Trzeba tylko przejrzeć kilka ostatnich wydań, żeby się za często nie powtarzać, a potem już wyjaśniamy, że nastąpiła koniunkcja Jowisza i Wenus, natomiast Mars, Saturn i Neptun utworzyły półsekstyl w ascendencie i właśnie dlatego pani Zuzi wyskoczył pryszcz przed randką, pan Henio z kotłowni złamał nogę, a pani Hania z drugiego działu zaszła w ciążę z księgowym.

W XIX w. i wcześniej większość grobów miała postać kopców. Na pomnik mogli pozwolić sobie tyko najbogatsi

W czasach przedtabloidowych i mniej zsekularyzowanych wyobrażenia o wpływie gwiazd na ludzki los były nieco inne. Jak odnotowuje Fischer, powszechne było wierzenie, że każdy człowiek ma na niebie swoją gwiazdę, która pojawia się z dniem jego urodzenia, a spada w godzinie śmierci. Powstało wiele przesądów, m.in. ten, by nie liczyć gwiazd na niebie „aby się na swoją nie natknąć”.

A co się dzieje z naszą gwiazdą, gdy umrzemy? „Wraz ze śmiercią cnotliwego człowieka gwiazda jego bynajmniej nie gaśnie, ani też spada, ale dusza lecąca do wieczności zabiera ją sobie i przystraja nią chwałę bożą” – opisuje Fischer wierzenia ludowe. Nie wszędzie były one identyczne. W niektórych regionach uważano, że „wraz z końcem życia ludzkiego spada i gwiazda”.

W wielu regionach spadająca gwiazda była nie oznaką śmierci, tylko jej zapowiedzią. Inną interpretacją spadających gwiazd, również poza Polską, była ucieczka duszy, np. nieochrzczonego dziecka, przed złym duchem. Jak zauważa Fischer, takie drobne przesunięcia znaczenia trafiają się w folklorze dość często.

Schludnie na sąd ostateczny

Vestis virum facit – ubiór czyni człowieka – mawiali starożytni Rzymianie. Rozwój klasy próżniaczej doprowadził interpretację tej maksymy do absurdu. Kto nie wierzy, niech obejrzy jeden z modeli jeansów Balenciagi. Mają ziejące dziury w trzech miejscach i wyglądają, jakby chłopiec okrętowy przez kilka lat wycierał nimi podłogi w latrynach na statku. Mimo to nie brak osób gotowych zapłacić 1,5 tys. dolarów za spodnie, których zdroworozsądkowy człowiek nie włożyłby do pojemnika z używaną odzieżą, by nie urazić uczuć potrzebujących.

Takimi z pewnością byli chłopi w dawnej Polsce. Ubranie – nawet skromne – było luksusem. W 1936 roku w Dzikowcu na Podkarpaciu przeprowadzano ankietę dotyczącą stanu posiadania tamtejszych rodzin. Oto, co z ubrania posiadała jedna z kobiet (podaję za „Chłopkami” Joanny Kuciel-Frydyrszak): „Trzy koszule, jedną parę majtek, jedną parę pończoch, dwie bluzki (od święta), jedną spódnicę (na co dzień i od święta), jeden płaszcz (od święta), jedną parę trzewików, chustę do okrycia w stanie znoszonym, trzy chustki na głowę”.

W niektórych regionach zmarłe młodo kobiety przystrajano w biele i błękity

Dorosła kobieta posiadała jedną parę butów, większość dzieci tymczasem chodziła na bosaka. W 1919 roku wprowadzono w Polsce obowiązek szkolny.

Jak kraj długi i szeroki, władze lokalnych szczebli zostały zalane wnioskami o zwolnienie dzieci ze szkoły, bo nie mają w czym do niej dojść. „Najwięcej zmartwienia w moim życiu było z powodu szkoły, do której chciałam chodzić, a nie miałam butów” – wspominała Jadwiga Szkraba z Beskidów („Chłopki”).

W tej sytuacji starano się, by przynajmniej na ostatnią drogę odziać i obuć najlepiej, jak tylko stan posiadania pozwalał. Nie chodziło jednak wyłącznie o schludność czy estetykę.

„Ubieranie zmarłego miało rozmaite cele, m.in. ubezpieczenie duszy jego od sił złych i demonicznych, następnie zaś idzie o zupełne zadowolenie zmarłego i dokładne wypełnienie jego ostatniej woli, nie tyle z jakiegoś pietyzmu dla niego, ile aby uchronić pozostałych przy życiu członków rodziny od pociągnięcia ich do mogiły przez zmarłego” – opisywał Fischer w swojej książce, nadmieniając, że „umycia zmarłego i odpowiedniego przyodziania przestrzegały bardzo pilnie zwyczaje starosłowiańskie”.

Za niedbały przyodziewek mogła zapłacić głową rodzina. „W Borowej przestrzegają, by umarłemu do grobu nie wdziewać starego ubrania, w którem by była jaka dziurka, bo z tej rodziny umieraliby często ludzie”.

Dalej Fischer: „W Malborskiej ciało umarłego przybierają w żgło, które zwykle składa się z długiej białej szaty; czasem ubierają zwłoki, osobliwie kobiet, w szaty odświętne, używane za życia”.

Żgłem nazywano koszulę dla zmarłego, a nazwa ta występowała również w okolicach Malborka, Pleszewa, Sieradza, Wielunia, Krakowa, Kalisza i Łęczycy, na Mazowszu i Kujawach.

W innych regionach ów pośmiertny przyodziewek znany był jako czehieł (poznańskie oraz okolice Częstochowy), albo śmiertelnica (Żarki, Siewierz, Pilica, Pińczów, Rudawa). Czasami obie nazwy funkcjonowały w jednym regionie. Tak było w okolicach Częstochowy i Krakowa. W okolicach Poznania pośmiertną koszulę nazywano kitlem.

Na Mazowszu pruskim nieboszczyk musiał być wyposażony w trzewiki lub buty, bo te były gwarancją dotarcia w porę na sąd ostateczny. Fischer odnotowuje, że „pewna kobieta groziła nawet swemu mężowi, że mu włoży po śmierci chodaki na nogi, a jakiż będzie wstyd, gdy się spóźni na sąd ostateczny”. Jeżeli butów nie można było z jakichś przyczyn włożyć na nogi, kładziono je obok.

Z obrazu obyczajów nakreślonego przez Fischera wynika, że powszechnie wierzono, iż wygląd ducha zmarłego jest odzwierciedleniem jego ziemskiego wyglądu. Dlatego „w Prusach Wschodnich (Warmia, Mazury – przyp. red.) do ubierania zmarłego przykłada się wiele uwagi. Umarły dostaje wszystko, w czem chodził za życia. Kobietom daje się czepek; mężczyznom czapkę. Trupa trzeba dobrze umyć, aby do dalszej wędrówki był czysty. Ubieranie uzasadnia się tem, że duch w zaświatach tak musi się okazać, jak ciało na tym świecie; stąd obawa przed nagłą śmiercią, gdyż wtedy nie można wydać żadnych zleceń co do ubioru”.

Na Kaszubach zmarłego jak najszybciej owijano białą płachtą i ubierano go w żgło. Nieboszczyk dostawał odświętne ubranie oraz różaniec i śpiewnik. „W Poznańskiem żona po śmierci męża prosi o pomoc kobiety i szyje czeheł dla zmarłego długi aż po kostki. Prócz tego kładą pod czeheł na nieboszczyka spodnie białe płócienne, koszulę, dają duchenkę (rodzaj czepka – przyp. red.) na głowę, skarpety, a czasem i buty, a na nieboszczkę kapkę (rodzaj czepka), spódnik (do odświętnego ubrania kobiety zakładały trzy spódnice zwane spódnikami – przyp. red.), sznurówkę (obcisły gorset – przyp. red.), fartuch (również pod czeheł) oraz pończochy i trzewiki; gdy zmarła młodo, to się jej dodaje i chustkę na szyję, czego się już nie czyni, gdy była w latach (stara). Dziewka ubrana bywa w spódnik czerwony albo błękitny, w czeheł, a na głowę otrzymuje zawicie narzeczonej (wstążki poupinane w czółeczko i rozmaryn). W innych okolicach Poznańskiego, w Morownicy, po umyciu ciała przez babę obleka się zwłoki w koszulę (jeżeli chłop) i kitel, na głowę daje »ślachmyc« (szlafmycę) z płótna szytą, czyli czapkę płócienną kończatą (ostro zakończoną, sterczącą – przyp. red.) i obuwa się na nogi skarpetki z płótna. Koszula powinna być nowa i cała.

W ogóle koszuli podartej lub dziurawej nikomu dawać nie należy (ani w takiej umarłego chować), bo się familja odbierającego ten dar rozprószy lub zmarnieje. Kitel obleczony na koszuli jest z białego płótna, długi, bo sięgający aż do stóp, a obwiązuje się go w pas czarną wstążką albo tasiemką, jeżeli nieboszczyk był stary, zieloną zaś wstążką, jeżeli był młody. Takież tasiemki są też i około rękawów. Kobietę ubierają tak samo, tylko zarzucają jej chustkę na głowę zamiast szlafmycy i obuwają pończochy na nogi zamiast szkarpetek. W Bukowskiem i Międzyrzeckiem ubierają zmarłego w czeheł lub czechło, tj. koszulę śmiertelną z płótna białego lub szarego.

Płótnem takiem owijają i nogi, które są bez butów i trzewików. Młodzież bywa zwykle z głową odkrytą. W okolicy Pakosławia i Golejewska (pow. krobski) ciało nieboszczyka ubierają w koszulę, na którą kładą długą do kostek koszulę śmiertelną, zwaną kitel, kiciel, ściąganą jeno u szyi (nie zaś zeszytą) tasiemką czarną i przepasaną w pasie czarnym sznurkiem lub taśmą, u młodych zaś ludzi nieżonatych i dzieci, zieloną tasiemką. Na nogi przyodziewają szkarpetki lub pończochy białe bez trzewików i butów.

Zaraz po śmierci przykrywają nieboszczyka prześcieradłem, na którem leżał, i pod niem zostaje (po umyciu i ubraniu go) aż do trzeciego dnia. W Kotlinie w pow. pleszewskim gospodarza żonatego ubierają po śmierci w koszulę nową lub zupełnie jeszcze dobrą (bez dziur i łat) i płócienne białe spodnie. Na to oblekają długą po kostki koszulę śmiertelną, z lnianego płótna uszytą, zwaną żgło i tę przewiązują w pasie taśmą lub pasem zielonym; takąż zieloną taśmą przewiązują żgło także (i to dość ściśle) u szyi, jak i u tacli (mankietów).

Pokrycie na głowę, rodzaj szlafmycy czy duchenki, równie jak i skarpetki na nogi, wykrawa się z takiego samego płótna, co i żgło; duchenka przepasana jest zieloną wstęgą. Wymienione szaty stosuje się także i dla bezżennych jak i dzieci, z tą tylko różnicą, że taśmy i wstęgi mają czerwoną barwę. Podobnie żgło szyje się i dla kobiet, które pod niem mają koszulę i fartuch płócienny, a na głowie chustkę w zawój obwiązaną z tegoż samego, co żgło płótna, równie jak i pończochy”.

Do pogrzebu jak do ślubu Kobiety zamężne przystrajano w zielone przepaski i wstążki, młode, niezamężne dziewczyny – w czerwone. Tym ostatnim kładziono na głowie wianek.

W Słupi pod Rawiczem młodych zmarłych płci obojga wyprawiano na tamten świat jak na wesele: „Chowają dziewkę i parobka w stroju weselnym (a głównie we wieńcach), na który dopiero przywdziewają kitel”. Również w okolicach Czeszewa „dziewki mają przystrojoną głowę zielem i wstążkami jak do ślubu”.

W Mogilnickiem i Gnieźnieńskiem nieboszczyka ubierano zwykle w żgło. Młodym kobietom zakładano fartuszek, aby „miały w czem na tamtym świecie nosić kwiatki dla Matki Boskiej (Trzemeszno)”.

W rejonie Czeszewa mężczyzn ubierano w czeheł, a na głowę wkładano im białą duchenkę. Jak zauważył Fischer, „kawalera ubierają jak do ślubu z wieniaszkiem; na nogi zaś dają skarpetki białe płócienne i trzewiki skopowe (ze skóry baraniej – przyp. red.) lekkie. Przytem jeśli to młodzieniec lub dziewka, przystrajają obficie ciało i trumnę w ziele i kwiaty.”

Wróżki i trupiarki

Na Śląsku ubraniu zmarłego przypisywano moc magiczną. Przy zakupie koszuli śmiertelnej i rzeczy żałobnych nie można się było targować. Szaty zmarłego miały „specjalną moc”, dlatego „część z nich się zatrzymuje i używa w różnych celach”.

W okolicach Żarek, Siewierza i Pilicy posługę koło zwłok zmarłego pełniły kobiety nazywane wróżkami, które przy ubieraniu zmarłego śpiewały pieśni nabożne, za co otrzymywały stare ubranie i obuwie
oraz szmaty, jak nazywano bieliznę po nieboszczyku.

Koszuli pośmiertnej nie mogli szyć domownicy, trzeba było zlecić to zadanie komuś z zewnątrz. Śmiertelnice były długie, sięgały do kostek. Nieboszczyka ubierano w strój świąteczny, przy czym – jak opisuje Fisher – „śmiertelnicę długą aż po kostki wdziewają na ciało jako zwykłą koszulę, na nogi zaś wciągają długie sakwy płócienne, podobne do pończoch, a pod pachę wsadzają magierę (czapkę – przyp. red.) lub zwykłą czapę barankową”.

Kobietom zakładano białą sukienkę i gorset w kratkę, a na głowie zawiązywano białą haftowaną chustę. Przed ubraniem zwłoki układano na słomie i przykrywano prześcieradłem.

„W Stradomiu pod Częstochową zmarłego myją, a ubranemu w świąteczne szaty, dają krzyżyk lub obrazek świąty w rękę, jeśli był wpisany do szkaplerza, zawieszają mu go na szyi, a ręce okrępują różańcem” – nadmienia Fischer.

W okolicach Wielunia zmarłego nie wolno było ubierać w rzeczy, które nosił za życia. Zamiast tego szyto dla niego żgło „z nowego, białego, niepranego jeszcze płótna” tak długie, że zupełnie zakrywało nogi. Na głowę nieboszczyk dostawał płócienną czapkę, szerokie zaś rękawy żgła przewiązywano przy nadgarstku kolorową tasiemką. Na piersiach przypinano do żgła papierowy obrazek, a w ręce zmarły dostawał krzyżyk.

Na Śląsku higieną zmarłego zajmowały się kobiety zwane trupiarkami. Kąpały one zwłoki w wywarze z ziół: barwinku, rozchodniku, rucie, bylicy, paproci. „Słowem wszystkie zioła, jakie święcą w dzień Matki Boskiej Zielnej” – podsumowuje Fischer. Po kąpieli ciało ubrane w żgło układano „na tej słomie, na której ducha oddało”.

Fotografia z archiwum Marianny Różalskiej, źródło: Akademiakolberga.pl

Ubranie pośmiertne było bardzo istotne. Wiele osób zamawiało je dla siebie już za życia. „W Kieleckiem (w okolicach Jędrzejowa, Książa, Pińczowa) niektórzy zawczasu już sprawiają sobie ubranie pogrzebowe, którego za życia nie tykają. Jedna niewiasta (wdowa) kazała sobie uszyć nowe na ten cel ubranie całkiem białe, mianowicie: białą spódnicę, zapaskę, koszulę, gorset, chustkę na głowę, prześcieradło i pończochy, które włożyła do sprawionej już przez siebie trumny, nie tykając za życia wcale tego ubioru. W dwóch rogach chustki wyszyte były czarno imiona: Jezus i Maryja, na środku zaś krzyżyk. Koszula szczególnie winna zawsze być nowa; bywa ona dłuższa niż zwyczajna i w rękawach nie ściągana. W okolicy Pińczowa panuje zwyczaj, że śmiertelnicy dla dorosłych umarłych mężczyzn nie wolno szyć z perkalu, tylko z płótna prawdziwego”.

Śmiertelnica czy też żgło była tradycyjnie długa aż do kostek. O ile dla kobiet i dzieci w niektórych rejonach nie szyto żgieł, o tyle dla mężczyzny ten pośmiertny ubiór był obowiązkowy, inaczej „nie przyjęto by go na tamtym świecie”.

Nie wszędzie pośmiertne ubranie musiało być nienoszone za życia. W niektórych regionach „ślubne koszule chowają na śmierć i w nich każą się grześć”.

We Włoszowicach (prawdopodobnie woj. świętokrzyskie) szczególną uwagę przywiązywano do stroju pośmiertnego kobiet, dlatego chowano je „w podwójnem ubraniu”, czyli dwóch koszulach i dwóch spódnicach. „Jak w podróży zaziemskiej zniszczy się jej jedno ubranie, to znajdzie drugie w pogotowiu” – odnotował Fischer.

Zwyczaje pogrzebowe dotyczące butów zmieniały się na przestrzeni lat. „Przed laty nie grzebano umarłych w butach, ale na nogi kładziono im skarpety z płótna, a na głowy szlafmyce płócienne. Obecnie chowają ich w butach” – pisał Fischer.

W okolicach Radomia zmarłych ubierano odświętnie i zaopatrywano ich w nowe buty. Kobietom kupowano często trzewiki. Jak to ze zwyczajami bywa, co region, to inna praktyka. W Sandomierskiem zmarłemu zakładano codzienne ubranie, zostawiając bose nogi.

W okolicach Czerska „często na nogi wdziewają pończochy, rzadko buty, ponieważ to nie jest w zwyczaju”. W okolicach Wyszkowa i Pułtuska buty do trumny co prawda dawali, ale nie mogły być podkute. W grobie nie było miejsca dla żelaza i metalu, gdyż te nie próchnieją. W Witanowicach nad Skawą „nogi zmarłych obuwają w pończochy lub niciane skarpetki, częściej atoli zostawiają je bose”.

A to baba, a to dziad

W Małopolsce nie dopuszczano nikogo do umarłego, „ponieważ ten się wstydzi, nie będąc odpowiednio ubrany”. Ktoś jednak musiał zmarłego odziać. Zwykle zajmowali się tym najbliżsi krewni, ale były regiony, w których tę posługę outsourcingowano. „U ludu nadrabskiego (od Gdowa po Bochnię) baba wyłącznie wszędzie używana do takich posług, obmywa i ubiera zmarłego. Na Starem Mazowszu, w okolicy Płocka (Blichowo, Kosino), ciało myją baby. W Gremboszowie dziadkowie proszalni, których dawniej było dużo, obłóczyli zwłoki, ubierając zmarłemu na głowę czapkę, a na nogi skarpetki z płótna. Na Mazowszu leśnem nieboszczyka lub nieboszczkę obmyje uproszony o to dziad lub baba, oblecze i śpiewa nad nim pieśni nabożne”.

Miks obyczajowy

Różnorodność obyczajów opisywanych przez Fischera wynika m.in. z małej mobilności ludzi w dawnych czasach. Do połowy XIX w. przeciętny człowiek poruszał się w promieniu kilku, góra kilkunastu kilometrów od miejsca zamieszkania. Podróż z centrum Polski do Gdańska czy Rzeszowa – dziś do odbycia w ciągu kilku godzin – była abstrakcją. Jakie mamy obecnie skojarzenia z podróżą? Wśród wielu innych zapewne: samochód, jezdnia, autostrada, pociąg. Ach tak? No to proszę. Oto, jak warunki podróżowania w dawnych czasach opisywał Antoni Mączak w książce „Życie codzienne w podróżach po Europie w XVI I XVII wieku”: „Podróże, jak zresztą cały ruch na drogach ówczesnej Europy odbywały się przy dźwięku łamanych kół i osi. Wozy nie miały resorów i ten prymitywizm techniczny utrudniał też konserwację wozu, nieubłagalnie przenosił wszelkie nierówności terenu na nadwozie i ławy.

Z tego zapewne powodu nierzadko przesiadano się z wozu na konie wierzchowe lub trudniejsze odcinki szlaku przebywano piechotą”. Ba! Żeby tylko jeszcze chłopa, który chodził boso i często nie miał co do gęby włożyć, stać było na wynajęcie lub kupno wierzchowca! Nic dziwnego zatem, że obraz obyczajów bywa zupełnie inny nawet na niewielkim obszarze rozmiaru województwa.

„W okolicach Krakowa z szerokiego prześcieradła ślubnego szyją baby nieboszczykowi (mężczyźnie) koszulę śmiertelną długą aż do stóp i szlafmycę na głowę” – pisał Fischer. Ale już w Chrzanowskiem „ubierają nieboszczyka tak jak chodził za życia”, z tym zastrzeżeniem, że „w wielu miejscowościach tego powiatu ubierają trupa w długą białą koszulę (okolica Czerny, Żarek, Balina, Byczyny, Filipowie, Myślachówic)”.

Przenieśmy się do Rudawy i znów mamy nieboszczyka w trumnie „tak ubranego, jak chodził za życia”. Fisher podkreśla, że kiedyś w tym regionie obyczaje były inne. „Na zmarłego wdziewano długą śmiertelną koszulę szytą na tę okazję. Koszula ta sięgała mu poza palce u nóg. Do tego na głowę zmarły dostawał długą płócienną czapkę”. W którymś pokoleniu zmieniły się zasady estetyki, gdyż widok tak ubranego nieboszczyka „często powodował choroby z przestrachu”. Od tamtej pory zmarły zamiast śmiertelnicy dostawał „to, w czem za życia najwięcej lubił chodzić”.

W wielu miejscach zmarłego ubierano nie tylko w zależności od płci (to oczywiste), lecz także według wieku i stanu cywilnego.

„Jeżeli zmarły jest mężczyzną, ubranie jego składa się z gaci, koszuli zwykłej, czystej, kaftana lub kamizelki, pasa i czapki; jeżeli zmarła jest kobietą, dostaje na śmierć jedną koszulę białą, lnianą, długą, drugą krótką, kościelną, dwie do trzech spodnie, gorset, rańtuch, czepek i chustkę na głowę; dziewczyna zaś zamiast tych dwóch ostatnich wieniec z ruty lub kwiatów. Mężatkom lub wdowom dają do grobu zwykle to ubranie, które miały na sobie przy ślubie. Uważają jednak na to, żeby te rzeczy nie były okryte haftem.

Kobiety i w ogóle płeć żeńską strojono okazalej. Kobietę ubierano w jej kościelne białe szaty, które najbardziej lubiła, a więc w fartuch z szyciem, takąż koszulę i białą chustkę, pod którą był czepiec, a ponsową chustką podwiązywano im brody, zawiązawszy je na wierzchu głowy”. Bogatych strojono jeszcze w korale. Dziewczętom kładziono na głowę wieniec z żywych kwiatów.

Młode nieboszczki ubierano w długie chusty. Ich końce – oraz końce rozplecionych warkoczy – wystawały z wieka trumny podczas pochówku”. Przy pogrzebie małego dziecka wkładano mu tylko koszulki i niciane skarpetki, ale na Kujawach grzebano najmłodszych „nawet całkiem boso”.

I tak od regionu do regionu, a nawet od miejscowości do miejscowości zwyczaje mogą różnić się niewiele albo diametralnie. W podlubelskim Nałęczowie nieboszczyka ubierano tak, jak nosił się za życia, ale – jak zaznacza Fischer – ze względów oszczędnościowych używano zwykle tandety. Jeszcze gorzej traktowano zmarłych w miejscowościach położonych w puszczy sandomierskiej. „Tam lud mało dba o zmarłego. Nieboszczyka zaraz po zgonie wynoszą do stodoły i układają na słomie, odziawszy w jakieś liche ubranie, noszone przezeń za życia” – opisywał Fischer. Być może wcale jednak nie chodziło tu o oszczędności. Mieszkańcy tamtych regionów wierzyli bowiem, że zmarłego nie należy odziewać w drogie ubranie, „boby go po śmierci czarci «tyrypały»”.

Aby zapobiec owemu „tyrypaniu”, uciekano się do różnych rytuałów i unikano wielu rzeczy, o czym opowiemy w następnym numerze „Kultury Pogrzebu”.

CZYTAJ RÓWNIEŻ POZOSTAŁE CZĘŚCI:
Część 1: Gdy do domu wleci ptaszek
Część 2Cisza sprzyja wiecznemu odpoczynkowi
Część 3: Zatrzymać zegary po śmierci

Dotarcie do Sagady może zająć kilka godzin, ale mimo to ta położona w górach Cordillera Central na północy Filipin wioska przyciąga licznych turystów. Przyjeżdżają w te okolice, żeby oglądać wodospady, chodzić po jaskiniach i zobaczyć na własne oczy trumny zawieszone na klifach.

Wiszące trumny stały się największą lokalną atrakcją turystyczną. Fot. Andrewhaimerl, źródło: Wikimedia

Takie pochówki odbywają się tu już od ponad dwóch tysięcy lat, trumny jednak nie są tak stare. Wiele z nich liczy ponad sto lat, ale z czasem drewno butwieje i trumny spadają, robiąc miejsce na nowe.

Pochówek w wiszącej trumnie nie jest dla każdego. Nieboszczyk musiał być w związku małżeńskim, mieć wnuki i wnieść odpowiedni wkład w życie społeczności. W trumnach są chowani głównie mężczyźni – przede wszystkim członkowie miejscowej rady starszych. Pozostałych czeka pochówek w jaskiniach – tam trumny stawia się jedna na drugiej, ale nie losowo. To, jak wysoko znajdzie się skrzynia, zależy od statusu i zasług zmarłego.

Pochówek i przygotowanie do niego to złożony proces. Przede wszystkim starsze osoby same wykonują swoje trumny z wyżłobionych pni drzewnych. Jeśli ktoś jest zbyt słaby, żeby to zrobić, pomaga mu rodzina. Na trumnach zmarli zapisują swoje imiona.

Tak wygląda klif masywu górskiego. Fot. Zhangzhugang, źródło: Wikimedia

Pochówek zaczyna się od umieszczenia zmarłego na drewnianym „krześle śmierci” zwanym sangadil. Ciało przywiązuje się pnączami winorośli i liśćmi rattanu, a następnie przykrywa kocem. Zwłoki są wystawiane w drzwiach domu, aby najbliżsi i sąsiedzi mogli pożegnać się ze zmarłym. Ciało jest okadzane, by zamaskować zapach rozkładu i opóźnić jego postęp.

Gdy pożegnanie dobiegnie końca, bliscy zmarłego przygotowują ciało do pochówku w trumnie. Miejscowa ludność uważa, że człowiek powinien odejść z tego świata w taki sam sposób, w jaki się na nim pojawił – w pozycji embrionalnej. Tak też układa się zwłoki za pomocą kolejnych koców i liści rattanu. Następnie ciało zanosi się na klif i przygotowuje do spuszczenia.

Gdy kondukt dotrze na krawędź klifu, bliscy zmarłego umieszczają jego ciało w trumnie. Nie jest to przyjemny moment dla osób nieznających tutejszej tradycji. Trumny mają około metra długości, więc żeby zmieścić zmarłego – nawet w pozycji embrionalnej – często trzeba połamać mu kości. Coraz więcej trumien ma więc długość dwóch metrów. Tradycja okazała się zbyt drastyczna dla współczesnych mieszkańców Sagady.

W końcu trumnę spuszcza się z klifu. Przywiązuje się ją albo przybija gwoździami do skały. Tu zmarli rozpoczynają wieczny odpoczynek umiarkowanie zakłócany przez turystów oglądających trumny z pobliskiej Doliny Echa.

W pobliskiej jaskini można znaleźć najstarsze trumny. Fot Jonald Dimaano, źródło: Wikimedia

Miejscowi wierzą, że zawieszając zmarłych w powietrzu, umieszczają ich bliżej przodków i nieba. Do Sagady nie sięgają macki tutejszego sanepidu, więc kultywuje się wiarę w to, że płyny ustrojowe zmarłego przynoszą szczęście. Podczas odprowadzania zwłok wiele osób stara się dotknąć ciała zmarłego i wysmarować się tym, co z nich zgarnie. Normalną rzeczą są wycieki z trumny, z czego skwapliwie korzystają ci, którzy ją niosą i idą obok niej.

Zwyczaj pochówku w wiszących trumnach zapewne odejdzie w zapomnienie wraz ze zmianą pokoleniową. Młodzi Filipińczycy są w większości chrześcijanami i wolą pochówki na cmentarzach. Dochodzi również aspekt praktyczny: łatwiej jest odwiedzić zmarłego na cmentarzu w mieście niż podróżować dziesiątki czy setki kilometrów do Sagady. Poza tym – jak argumentują młodzi – nie da rady wspiąć się na klif i odwiedzić wiszącej trumny. Grób na cmentarzu pozwala być bliżej zmarłego.

Wierzenia związane ze śmiercią były kultywowane głównie na wsi. Według przesądów znanych z różnych części Polski i nie tylko śmierć zwiastowało tyle powszechnych zdarzeń i codziennych zachowań, że gdyby brać je za pewnik, wiejska Europa wymarłaby w ciągu kilku miesięcy.

fot. Jan Siwicki

CZYTAJ RÓWNIEŻ POZOSTAŁE CZĘŚCI:
Część 1: Gdy do domu wleci ptaszek
Część 2Cisza sprzyja wiecznemu odpoczynkowi
Część 3: Zatrzymać zegary po śmierci

Weźmy na przykład takiego psa. To podstawowe zabezpieczenie antykradzieżowe i antynapadowe każdej zagrody. Ten walor pomniejszają jednak typowe psie zachowania, które przepełniają chłopstwo trwogą. Bywa, że pies wyje. Gdybyście nie domyślili się, że wycie psa jest oznaką lęku separacyjnego, nudy, ewentualnie choroby i bólu, to za 350 zł powie wam to każdy psi psycholog.

Niestety, opieka psychologiczna nad zwierzętami była na przedwojennej polskiej wsi na niskim poziomie. Terapia była objawowa i polegała na odesłaniu czworonoga kopniakiem do budy, gorzej było z następstwami jego psychicznej niedyspozycji, a te mogły być fatalne. „Pies na łańcuchu, gdy w nocy wyje, śmierć jednego sprzątnie w domu, albo wojnę to znaczy” – odnotował w 1830 r. Łukasz Gołębiowski w swojej pracy „Lud polski, jego zwyczaje, zabobony”. Na Śląsku śmierć wróży również pies szczekający z pyskiem zwróconym ku ziemi. „W okolicach Działdowa i Lubajny (warmińsko-mazurskie) śmierć przychodzi przez trzy wieczory z rzędu, ażeby oznajmić o zgonie czyimś jego krewnym. Psy widzą ją i wyją żałośnie” – pisał Adam Fischer w opublikowanych w 1921 r. przez Ossolineum „Zwyczajach pogrzebowych ludu polskiego”.

U Kaszubów pies wyje, gdy widzi śmierć. „Wtedy, gdy mu się przystąpi ogon i spojrzy między uszyma, można zobaczyć śmierć. (…) Na Pomorzu Kaszubskim wierzą, że gdy wieczorem lub w nocy psy wyją, ktoś wkrótce umrze we wsi” – odnotowuje Fischer.

„Na Kaszubach w Malborskiem mówią również, że skoro pies wyje, widzi śmierć zbliżającą się do wsi, trzeba zaś patrzeć pomiędzy jego uszami, aby ją także ujrzeć. W Kaliskiem mówią, że śmierć zjawia się w postaci czarnego psa, gdy jest w domu konający. W okolicy Siewierza, Żarek i Pilicy (śląskie) wróży śmierć, kiedy pies wyje w progu chaty, trzymając łeb na dół. W okolicach Pińczowa (świętokrzyskie) pies tylko jeden widzi zawsze śmierć, kiedy ta przychodzi do człowieka; dlatego też nie daje jej przystępu do takiego domu, w którym znajduje się chory, i warczy na nią.

W Sieradzkim pies wyjący, gdy trzyma głowę do góry, zwiastuje pożar, gdy na dół zaś, wietrzy śmierć. Wierzenie znane w ogóle w Krakowskiem” – nadmienia Fischer.

„W Przebieczanach (małopolskie) nie lubią słuchać wycia psa, gdyż «będzie coś nowego», a wyszedłszy dla uspokojenia wyjącego, uważają, w którą stronę wyje; jeżeli do góry, to «śmierć węszy we familji». Jeżeli wyje pies przed domem chorego, mówią: «Mój Boże, to już umrze, pies daje oznakę». Gdy umierający jest w domu, nie wpuszczają do domu ani psa, ani kota. W Białobrzegach (podkarpackie) pies kopiąc doły koło domu, zaznacza, że ktoś z rodziny mieszkającej w owym domu, wkrótce umrze; ma on bowiem widzieć zbliżającą się śmierć”. Wedle mieszkańców okolic Zamościa i Hrubieszowa wycie psów przepowiada wojnę lub „powszechną śmierć w okolicy”.

Zabobony związane z psami nie zawsze ograniczały się do chłopów. Fischer odnotowuje, że „szlachta polska w Delejowie (obecnie tereny Ukrainy – przyp. red.) wierzy, że gdy pies wyje, prowadzi rozmowę z djabłem, zresztą przeczuwa również ogień, chorobę lub śmierć któregoś z domowników”.

Według Fischera tego typu przesądy obowiązują w krajach ościennych i nie tylko. W to, że wycie psa lub kopanie przez niego dołów wróży śmierć i nieszczęście, wierzą również Bułgarzy i Austriacy. Podobne przesądy istniały w Anglii, Francji i we Włoszech. Są oczywiście pewne różnice – nawet w obrębie Polski, np. w niektórych regionach śmierć zwiastuje pysk psa zwrócony w dół, w innych regionach – w górę.

Kiedy koń grzebie nogą

fot. Bolesław Augustis

Pies to jedno z wielu zwierząt, które swoim zachowaniem zwiastują na wsi jeśli nie śmierć, to przynajmniej nieszczęście. Przed złym losem ostrzega również koń grzebiący nogą w ziemi. „W Przebieczanach (małopolskie) kiedy ksiądz do chorego przyjedzie, a koń nogą grzebie, twierdzą, że chory umrze.

W Ropczycach (podkarpackie) gdy w niebezpieczeństwie życia zawołają księdza, wnioskują wedle koni zaprzężonych do wózka, na którym ksiądz przyjechał do chorego, a jeśli stojące przed domem grzebią ziemię kopytami, to choremu grób kopią, a więc umrze. W Nowym Targu rżenie koni i grzebanie nogą przed podróżą zwiastuje nieszczęście w podróży. (…) Koń równie jak pies może widzieć ducha, a wiara ta szczególnie powszechna jest w Niemczech” – zauważa Fischer i dodaje, że „w Puciłkowiczach (obecnie Białoruś) jeżeli koń, wywożąc umarłego z domu, zrobi nieczystość, zapowiada również komukolwiek z rodziny chorobę i rychły zgon”.

Krtek na venkově, czyli krecik na wsi

Krecik z czechosłowackich kreskówek był nader sympatycznym stworzeniem, chociaż czasami niechcący zbytkował, jak wtedy, gdy znalazł radio tranzystorowe i przepłoszył muzyką zwierzęta w lesie. Ale to było w drugiej połowie XX wieku. Tymczasem w epoce przedtelewizyjnej, zanim reżyser Zdeněk Miler ocieplił wizerunek tego podziemnego ssaka, w niektórych rejonach Francji uważano kreta za diabelskie stworzenie. „Gdy Pan Bóg stworzył człowieka, diabeł chciał naśladować dzieło Boże, ale stworzył tylko kreta o łapkach podobnych do małych dłoni” – cytuje ludową mądrość Fischer. Oprócz tego powszechnie wierzono, że kret nie ma oczu. To nieprawda, ma oczy, które są niewrażliwe na światło, ale lud wiedział swoje: „Nie ma oczu, bo mu ich nawet po korytarzykach kopanych pod ziemią zupełnie nie trzeba, bo i po co zresztą, nasypałoby mu się przecież piasku do ócz tylko”. Według rosyjskiej legendy Pan Bóg nie dał kretowi oczu, mówiąc „Dam ci oczy wtedy, gdy wyryjesz tyle pagórków, ile gwiazd na
niebie”.

No i krety ryją, co drzewiej niepokoiło lud na wsiach. Ta podziemna aktywność (kret może przekopać 12-15 metrów w ciągu godziny) sprawiła, że krety okryły się niesławą. „Kret pozostaje w związku ze światem umarłych i jest jednym z licznych zwiastunów śmierci” – stwierdza w swojej pracy Fischer. We wschodniej
i południowej Polsce „kret ryjący tuż pod progiem domu, czyli pod przyciesią, spod domu na pole, zwiastuje, że ktoś z domowników umrze, a gdy zaś wyryje kretowinę z pola do izby lub sieni, jest to oznaką, że ktoś lub coś przybędzie do domu. (…) W okolicach Andrychowa (małopolskie) jeśli kret wyryje ziemię z domu na zewnątrz, ktoś w domu tym rozstanie się z życiem”.

W okolicach Tarnowa (małopolskie) kret nie musi nawet ryć ziemi pod progiem. Wystarczy, że wyryje ją gdzieś w pobliżu domu lub bodaj na polu, i nieszczęście gotowe: „Gdzie krety poczną mocno ryć ziemię i na powierzchni ukaże się mnóstwo kretowin, tam niewątpliwie wkrótce zawita zaraza i wykopie mnóstwo świeżych mogił. Polacy w Delejowie (dzisiejsza Ukraina) sądzą, że kret żyjący w chacie wróży śmierć kogoś z rodziny. (…) Analogiczne zapatrywania można zauważyć u innych ludów słowiańskich. Na Morawach, gdy kret ryje w kierunku ku domowi, liczba mieszkańców powiększy się, jeśli od domu – ktoś umrze”.

Fischer zauważa, że „kret staje się zwiastunem śmierci nie tylko ze względu na swe dziwne cechy zewnętrzne, ale szczególnie przez swe rycie w ziemi, które równie jak kopanie psa i grzebanie konia w umyśle ludzkim kojarzy się z grzebaniem, a więc ze śmiercią”.

„Pójdź w dołek, pod kościołek”

fot. Jan Siwicki

„Z pomiędzy istot żyjących ptak jest może najważniejszem praźródłem wszystkich wyobrażeń o bóstwie i tajemniczej sile świętej. Stąd też (…) szuka się związku ptaków ze światem umarłych. Zachowanie się ptactwa bywa też niejednokrotnie wróżbą dla człowieka, zwiastuje mu złą lub dobrą dolę, a także i śmierć”
– wywodzi Fischer.

„W Galicji zachodniej lud opowiada, że dom, który ma śmierć nawiedzić, opuszczają ptaki. W Puciłkowiczach na Białej Rusi, gdy do domu mieszkalnego wleci jakiś ptaszek, wróży to jednemu z mieszkańców bliską chorobę i śmierć”.

Nie wszystkie ptaszki musiały wlatywać do domu, żeby wróżyć nieszczęście. W przypadku sowy wystarczył tylko jej głos. „Sowa jest posłańcem i wróżką śmierci, a głos jej uchodzi za śmiech samego djabła. Lud nasz prawie powszechnie wierzy, że sowa swem nocnem hukaniem zapowiada śmierć” – zaznacza Fischer. „Gdy sowa w nocy przeleci nad domem i nad nim zakrzyczy lub usiądzie na drzewie i stąd zakrzyczy albo zakwiczy, jedna z miejscowych osób pójdzie na tamten świat, bo sowa ją woła do siebie słowy: «Pójdź! Pójdź!». (…) W poznańskiem za wróżbę śmierci uchodzi hukanie sowy na dachu, która wedle wyobrażenia ludu woła: «Pójdź, pójdź w dołek, pod kościołek», skąd ją także pućką nazywają. (…) Gdy w Krzeszowicach (małopolskie) sowa wleci komu do stodoły, to śmierć do niego już zaglądać poczyna.

W Rudkach (obecnie Ukraina) sowa latająca nocą ponad domem i piszcząca głosi czyjś gon, zwłaszcza jeśli kto w tym czasie ciężko choruje. (…) W Zamojskiem i Hrubieszowskiem puszczyk swoim śmiechem wyszydza i śmierć sprowadza słyszącym. Mówią również: «Sowa na dachu kwili, ktoś pewnie umrze po chwili»”. Jedynie mieszkańcy Puciłkowicz mieli szanse wyjść obronną ręką ze spotkania z pohukującą sową: jej krzyk, zbliżony do płaczu dziecka, wróżył macierzyństwo którejś z kobiet, ale biada temu, kto nie dopatrzył się w pohukiwaniu tego podobieństwa, bo to oznaczało chorobę i śmierć.

Wykrakać śmierć

Współcześnie widok kruka stanowi przykrość głównie dla pracowników MPO, ponieważ zwiastuje resztki jedzenia powywalane z okolicznych koszy na śmieci. Kruki stały się istotną częścią tkanki miejskiej, w której z powodzeniem odnalazły swoją niszę, paskudząc odchodami samochody w okolicach mniej obfitujących w gołębie. W przeszłości pojawienie się tego ptaka miało poważniejsze konsekwencje. Fisher pisze, że „wśród ptactwa kruk jest często symbolem złego, śmierci i zniszczenia. Posiada bowiem zarówno on sam, jak w ogóle cała rodzina kruków wszelkie do tego warunki zewnętrzne, a więc czarne upierzenie, przykry i smutny głos, żywienie się ścierwem”. W okolicach Krakowa i Wielbarku (warmińsko-mazurskie) kracząca wrona zapowiadała nieszczęście. W Makowie (małopolskie) jeżeli kruk zakrakał trzy razy nad głową przechodnia, wróżyło to rychłą śmierć. „W Galicji zachodniej jest przekonanie, że kiedy gawron kracze, siedząc na domu, ktoś w domu tym umrze. Podobne wierzenie istnieje u ludu nadrabskiego, gdy kruk nad domem przeleci, krzycząc: «Trup, trup!».

Z Długoręki (Długołęki? – przyp. red.) znamy również przesąd, że krakanie kruka nad domem zapowiada śmierć kogoś z domowników. Gdy kruk nad lasem przeleci, kracząc, lud w Żdzarach (region nieustalony, istnieje kilkanaście miejscowości o tej nazwie – przyp. red.) uważa to za zwiastowanie śmierci w lesie.
W ogóle zaś w Nowym i Starym Sączu oraz w Krościenku kraczące kruki zwiastują nieszczęście lub smutek. Również krakanie wron nad domem lub nad głową człowieka jest powszechnie oznaką niezawodnego nieszczęścia, a nawet śmierci (Szczepanów, Krzeszowice). Aby to nieszczęście oddalić, chłopi żegnają się i mówią: «Oho, jakieś nieszczęście, a czegoż się tak drzesz?» (Zaborów) albo «Żebyś sie ozpukła» (Wola Batowska), albo «żebyś sie ozdarła» (Hecznarowice, Wola Batowska).

Indziej żegnają się i odmawiają „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Marja” (Witanowice) albo też plują, mniemając, że to wronie w oczy. (Osieczany) [obydwie miejscowości w Małopolskiem – przyp. red.].

W Puszczy Sandomierskiej, gdy jedna wrona kracze nad głową człowieka, to mu zapowiada pewne nieszczęście; ażeby je odwrócić, niech trzy razy splunie i powie: «A to tego cię twa mać naucyua, to ji, tak wouáj».

Fischer zauważa, że „zestawienie przesądów polskich z europejskiemi wykazuje prawie zupełną ich zgodność nawet w szczegółach, a więc zakrakanie kruka z lewej strony, krakanie nad kimś lub nad domem. (…) Jedna rzecz występuje w każdym razie widocznie, że właściwym ptakiem złowróżbnym
w Polsce jest kruk”.

Komu kukułkę?

fot. Bolesław Augustis

W powojennej Polsce kukułka zwiastowała dwie rzeczy: dzieciom zepsute albo nadłamane zęby (twarde cukierki o tej nazwie kupowane na wagę), każdemu zaś finansowy dobrobyt do następnego roku, o ile miał przy sobie pieniądze, gdy „okukała” go pierwsza napotkana wiosną kukułka.

W ogóle ptak ten kojarzony jest w Polsce jako szczęśliwy zwiastun z dwoma wyjątkami: „Jest tylko wierzenie w Brzeżówce w Ropczyckiem i w Poroninie, że kto pierwszy raz na wiosnę bez śniadania wyjdzie w pole orać i usłyszy kukułkę, już na przyszłą wiosnę orać nie będzie” – odnotowuje Fischer.

Dajmy zatem spokój kukułkom, bo one jako zwiastun nieszczęść i śmierci są bardziej znane na wschód od Polski, gdzie – jak podaje Fischer – „kukułka odgrywa bardzo znaczącą rolę jako złowroga wieszczka”. Popatrzmy w polskie niebo: jakie ptactwo grozi mieszkańcom wsi złym losem? O, leci: długi, zielony ogon, biało-czarne pióra, ale skrzydła raczej takie niebiesko-zielone.

Ani chybi sroka. „Gapi się jak sroka w gnat” – brzmi powiedzenie. Niesłusznie. Sroki jako jedyny gatunek, poza ssakami, zdają test lustra, czyli test samoświadomości. Znaczy, jak sroka widzi swoje odbicie, to rozumie, że ona to ona. A zatem jest inteligentniejsza od reszty ptactwa. Niestety oprócz tego też nieprzyjemnie skrzeczy i to skrzeczenie wywoływało u ludności wiejskiej nieprzyjemne skojarzenia. „W ziemi dobrzyńskiej wierzą, że gdy sroka zaskrzeczy pod oknem, niezawodnie umrze jakiś krewny. W Sieradzkiem sroka skrzecząca na płocie jest zwiastunem śmierci, jeśli ktoś w domu jest chory. Podobnie u ludu okolicy Żarek, Siewierza i Pilicy sroka skrzecząca przed samem oknem wróży nieszczęście. W ziemi chełmskiej gdy sroka skrzeczy, przeleciawszy nieopodal chaty, lud mówi, że «jak bardzo szczeka, to albo wyszczeka, albo przeszczeka» (to jest albo sprowadzi gości, albo zwiastuje komu bliską śmierć)”
– odnotowuje Fischer, ale zastrzega, że „o ile lud nasz zna bardzo wiele przesądów związanych ze sroką, szczególnie powszechny o zapowiadaniu gości, o tyle sroka jako zwiastunka śmierci przez skrzeczenie zdarza się na obszarze polskim dość rzadko”.

Fischer zaznacza też, że na wschód od Polski jako zwiastuny śmierci znane są również jaskółki oraz dzięcioły i choć osobiście nie spotkał się z tymi przesądami na terenach polskich, niewykluczone, że gdzieś w pojedynczych miejscach takowe ze wschodu przeniknęły.

Co może wyskrobać kura pazurem

Według brytyjskiej organizacji PETA kura w środowisku naturalnym wychodzi cało z 9 na 10 ataków drapieżników. Obfitość kurzych trucheł na sklepowych ladach i w piekarnikach KFC świadczy o tym, że kurze fermy sprzyjają atakom drapieżników bardziej niż środowisko naturalne.

Kura jest najbliższym żyjącym krewnym Tyranozaurusa Rexa, drapieżnego mięsożercy, który mierzył do 6 metrów i wyginął jakieś 66 mln lat temu, zostawiając nam po sobie wkładkę rosołową. Bardzo wątpliwe jest, że chłopi w przedwojniu kojarzyli kurę z budzącym postrach u współczesnych sobie ssaków dinozaurem, a mimo to kura stała się zwiastunem śmierci. No, może nie sama kura, ale jej gdakanie. Gdacząca kura przepowiada śmierć i sama się na nią naraża. Fischer (cytując też innych autorów) sypie tu przykładami jak z rękawa.

„W Poznańskiem pianie kury zapowiada śmierć lub chorobę. Podobne wierzenie na pruskiem Mazowszu. Już u Szymona Grunaua z XVI wieku podano zabobon, że kiedy kury wabią, mają one widzieć ducha, który błąka się w pobliżu i pragnie być przy ludziach. U Pisańskiego również za nieszczęśliwy znak uważa się, kiedy kura gdacze, i niewinna ta wieszczka zazwyczaj przepłaca potem głową swoje zuchwalstwo. W tej formie znany też przesąd z Działdowa. Kura gdacząca oznacza wielkie nieszczęście. Kura w takim razie jest nieodwołalnie zgubiona; natychmiast ucinają jej głowę. W okolicy Orłowa również kura piejąca jest prorokiem nieszczęścia; aby zażegnać grożące nieszczęście, baby zapisują takie lekarstwo: wymierz kurą całą izbę od ściany naprzeciwległej drzwiom aż do samych drzwi. Jeżeli przy ostatniem obróceniu ogon kury leży na progu, to go zetnij, a gdy łeb, to łeb jej zetniesz, a rosół dobry wynagrodzi hojnie stratę kury.

W ziemi dobrzyńskiej pianie kury oznacza nieszczęście, dlatego chłopka taką kurę zarzyna. Na Kociewiu (Pomorze Gdańskie), kiedy w jakim domu zacznie piać kokosza, to z tego domu wnet ktoś umrze; niektórzy, co w to mocno wierzą, zaraz taką kurę zabijają.

Opowiadają o jednym człowieku, że wyganiał kury z warzywa, wtenczas się jedna obróciła, spojrzała mu w oczy i głośno zapiała, a w parę tygodni potem umarł. Znów jedna niewiasta powiada o swoim wuju, że «był cieślą i obrabiał drzewo, zaczęły mu się tam kręcić kury, począł je odganiać, wtenczas obróciła się też jedna, spojrzała na niego i zapiała, a trzeciego dnia przy tem samem drzewie ruszył go paraliż i było po nim». A pewien chłopak jednego poranku przyszedł do izby i powiada: «Wy jeszcze leżyta, wstajta, bo na wsi dziś piała kura», a wkrótce chłopak ten zachorował na tyfus i czwartego dnia umarł”.

Nierade kury na wesele, ale muszą – głosi staropolskie powiedzenie. Nic dziwnego, kura była stałym elementem weselnego stołu. Kura daje jajka, od święta zapewnia mięso. Niejeden chłop nie wyobraża sobie gospodarstwa bez kury. Dlaczego więc odgłosy tego pospolitego na wsi zwierzęcia wywołują lęk przed śmiercią?

„W okolicy Zarek, Siewierza, Pilicy pianie kury grozi śmiercią komuś z domowników. W Galicji zachodniej wierzenie o złowróżbnem znaczeniu piania kury powszechne, również w Łopusznie nad Dunajcem. W Radłowie natomiast wróży śmierć pianie kura przed północą, w Tarnowskiem zaś, gdy się za kurą ździebło włóczy. W Ropczyckiem w którym domu kura zapieje, tam skrywa się zły duch. Gdy kura pieje, to się djabeł cieszy. Gdy kura zapieje rano, to się wydarzy w tym dniu nieszczęście. W Puszczy Sandomierskiej kura piejąca kogucim głosem zaznacza, że w niej djabeł siedzi i w chałupie będzie wojował, dlatego taką kurę kobieta zaraz zabija; taka kura przepowiada śmierć, więc należy ją sprzedać (Krzeszowice) albo uciąć jej głowę, bo to zły duch w jej postaci zapiał (Żdżary), albo wreszcie wziąć złowieszczą kurę i od ściany do progu pomierzyć nią podłogę, przewracając głową i ogonem, a na progu uciąć to, co wypadnie, tj. głowę albo ogon (Krościenko, Myślenice, Szczepanów). W Białobrzegach w pow. łańcuckim mówią o kurze piejącej, że kogoś «wypieje» (ktoś umrze wkrótce).

W Lubelskiem panuje przesąd, że gdy kura pozjada okruszyny ze święconego, będzie piała jak kogut. Kura skrzeczy lub pieje chrapliwym głosem, a stąd powszechnie mówią, że ją «djabeł drze». Taką kurę albo zaraz sprzedają, albo łeb odcinają, a potem ją trzeba ugotować i zjeść.

W Studziankach w chwili czyjegoś zgonu czasem biała kura nie wiadomo skąd się weźmie na płocie, zagdacze i «wnet jako para zginie». U polskiej szlachty w Delejowie znaczenie wierzenia uległo zmianie o tyle, że «jak kura pieji, będą gości złodzieji». Mierzą długością tej kury odległość od stołu do progu i gdy wypadnie głowa na progu, ucinają ją, a kurę jedzą, gdy ogon – ucinają go, a kurę zostawiają przy życiu”.

Tyle Fischer. No dobrze, przykładów, że pianie kury nie wróży nic dobrego, mamy bez liku. Ale jaka jest przyczyna tego wierzenia? „Fakt wielkiej roli przesądowej koguta w połączeniu ze stałym objawem ludowej wyobraźni, iż wszelka niezwykłość i nienaturalność w przyrodzie ma swe głębokie i tajemne przyczyny, a tem samem jest zapowiedzią jakichś również niezwykłych wydarzeń, spowodował prawdopodobnie powstanie wierzeń, że piejąca kura uważana jest prawie powszechnie za zapowiedź nieszczęścia, a niekiedy, dość często zresztą, śmierci”

To tłumaczenie Fischerowi chyba nie do końca wyszło. Kogut rzeczywiście występuje w przesądach, ale jego pianie symbolizuje jutrzenkę, nadzieję. Pianie koguta przepędza wszelkie strachy i upiory. Gdzie tu więc miejsce na śmierć? A ta „niezwykłość i nienaturalność w przyrodzie”? Cóż wszak może być dla chłopa mniej niezwykłe i bardziej naturalne niż… kura? Chyba jednak pytanie, dlaczego gdakanie kury zwiastuje śmierć, musi poczekać na odpowiedź.

CZYTAJ RÓWNIEŻ POZOSTAŁE CZĘŚCI:
Część 1: Gdy do domu wleci ptaszek
Część 2Cisza sprzyja wiecznemu odpoczynkowi
Część 3: Zatrzymać zegary po śmierci


                

W wielu krajach liczba zgonów przeważa nad liczbą urodzeń. Obrazuje to grafika z danymi za 2022 rok.

Kraje z największym ubytkiem demograficznym w 2022 roku. W tysiącach.
@POPULATIONDOMOGRAPHY

Ranking otwierają Chiny z liczbą zgonów większą o 850 tys. od liczby urodzeń. Pamiętajmy jednak, że Chiny to kraj o ogromnej populacji. Obecnie zamieszkuje je ponad 1,4 mld osób. ONZ szacuje, że do 2050 roku ta liczba zmniejszy się o 100–200 mln.

W Japonii sytuacja jest tragiczna od dekad. Liczba urodzeń spada od lat 70., choć dopiero w 2010 roku przestała przeważać nad liczbą zgonów. Przeciętny wiek Japończyka to 49 lat – to i tak jeden z najwyższych wyników na świecie. Według szacunków ONZ populacja Japonii spadnie w latach 2020–2050 o 16,3 proc. Obecnie kraj zamieszkuje 127 mln osób.

W Polsce mieliśmy 143 tys. zgonów więcej niż urodzeń. ONZ prognozuje spadek liczby ludności w naszym kraju do 33,3 mln w 2050 roku. Według szacunków GUS-u będzie to spadek do 33,1 mln. Przy czym co trzeci Polak będzie miał więcej niż 65 lat. Jako emeryt otrzyma od 20 do 50 proc. wynagrodzenia, co oznacza, że Polska może stać się krajem powszechnej biedy. Prognozy GUS są ponure: do 2050 roku na 10 pracujących będzie przypadać ponad 50 emerytów.

W większości krajów Europy ten trend jest spadkowy. Na grafice (grafika nr 2) granatowym kolorem oznaczono populację w 2022 roku, na niebiesko zaś – w 2050 roku. Zwiększyć ma się jedynie populacja Francji, Holandii, Hiszpanii i Szwecji.

Jednocześnie wzrośnie zaludnienie w 54 państwach afrykańskich. W 2050 roku na tym kontynencie będzie żyło 2,5 mld ludzi – około 25 proc. światowej populacji. Dla porównania w 1950 roku było to 10 proc.

Pamiętajmy o prognozach klimatycznych. W połowie wieku część Afryki może nie nadawać się do zamieszkania ze względu na zbyt wysokie temperatury. W przyszłości Europa może mieć do czynienia nie z uchodźcami politycznymi czy ekonomicznymi, tylko klimatycznymi.

Do tego dochodzą prognozy geopolityczne przewidujące, że na kontynencie afrykańskim będą toczyły się konflikty o wodę. Te spory już się pojawiają, ale na razie sporadycznie przyciągają uwagę mediów europejskich. Etiopia buduje na Nilu Tamę Wielkiego Odrodzenia. Władze Egiptu uznają to za zagrożenie dla środowiska i gospodarki swojego kraju. Niektórzy politycy egipscy wzywają do interwencji zbrojnej. Z drugiej strony premier Etiopii, Abiy Ahmed, ostrzegł, że „nie ma takiej siły, która może powstrzymać Etiopię przed budową tamy. Jeśli będziemy musieli pójść na wojnę, powołamy miliony rekrutów”.

Jeszcze „ciekawiej” robi się, gdy spojrzymy na prognozy ONZ dotyczące roku 2100. W Afryce liczba ludności dobije do 4,28 mld, a w Azji – do 4,72 mld. Europę ma zamieszkiwać wówczas zaledwie 630 mln osób, a USA – 491 mln. Rok 2100 może nam się wydawać odległy, pamiętajmy jednak, że dożyją go dzisiejsze dzieci. Na starość będą żyły w ciekawych czasach, chociaż nie wiadomo czy spokojnych.

Pierwsze próby pozyskania organów podjęto ponad 200 lat temu. Na przełomie XVIII i XIX wieku zapanowała moda na przeszczepianie zębów. Dawcami byli żywi i… martwi.

W XVIII i XIX wieku wyrywanie zębów było pracą zespołową wykonywaną przez rwacza, jego asystentów, pacjenta oraz potencjalnych obserwatorów

Było to poniekąd wymuszone tragicznym stanem uzębienia naszych przodków, brakiem możliwości leczenia i niewiedzą na temat istnienia bakterii – również tych wywołujących próchnicę. W tamtych czasach stomatologia jako oddzielna gałąź medycyny dopiero raczkowała. Leczeniem zębów zajmowali się chirurdzy, którzy wypełniali ubytki w zębach ołowiem, srebrem lub złotem.

Trzeba jednak dodać, że na lekarzy i plomby stać było jedynie najbogatszych. Zdecydowana większość w ogóle nie leczyła zębów, a kiedy te zaczynały boleć, po prostu je wyrywano. Angielska poetka i pamiętnikarka, Dorothy Wordsworth, w 1802 roku napisała: „Dzisiaj złamał mi się ząb. Wkrótce stracę wszystkie”. 30-letnia kobieta była już niemal pozbawiona uzębienia.

Kiedy będziecie oglądać film historyczny czy kostiumowy, pamiętajcie o jednym przekłamaniu – zdrowych i ładnych zębach aktorów. W rzeczywistości stan uzębienia ludzi w tamtych czasach był tragiczny. Żyjący w XVIII wieku architekt Henry Holland opisywał w swoim pamiętniku człowieka o imieniu Briffet, którego „usta były szerokie jak drzwi od stodoły, a wargi grube i wystające jak połcie surowej wołowiny skrywające paskudne, zgniłe i połamane zęby”.

Taki wygląd ust mógł być wynikiem nieporadnych prób wyrywania chorych zębów. Jedną z nich opisał XVIII-wieczny brytyjski pamiętnikarz, James Woodforde, który problem zepsutego uzębienia postanowił – jak większość – rozwiązać za pomocą podkuwacza koni:

„Ząb bolał mnie całą noc. Wstałem krótko po piątej i około siódmej posłałem po niejakiego Reevsa, który wyrywa zęby w tej parafii. Przyszedł około siódmej i wyrwał mi ząb, atoli w straszliwy sposób. Wyrwał duży kawał dziąsła i złamał przy tem jeden kieł. Przyprawił mnie o ból okrutny przez cały dzień i jeszcze kolejny, a moja twarz nabrzmiała kolosalnie pod wieczór. Dałem mu mimo to dwa szylingi i sześć pensów. Chyba jest za stary, żeby rwać zęby. Wzrok mu szwankuje”.

Czas to nie tylko pieniądz

Wizyta u chirurga – niedostępna dla większości ze względu na koszty – nie chroniła przed podobnymi przeżyciami. Można je było co najwyżej złagodzić. Przed poważniejszymi zabiegami stomatologicznymi pacjent dostawał alkohol albo laudanum (nalewkę z opium). Dodatkowo wiązano mu ręce, zaś asystenci chirurga przyduszali go do ziemi, żeby nie wykonywał gwałtownych ruchów. Kluczem do udanego zabiegu (nie tylko stomatologicznego) był czas – im krótsza wizyta, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że pacjent zejdzie z powodu szoku lub wykrwawienia.

Satyryczny rysunek opublikowany w jednej z brytyjskich gazet w 1787 roku. Przedstawia on scenę wyrywania zębów ubogiemu dziecku. Obok czekają już biorcy – bogacze marzący o ładniejszym uśmiechu. Pierwszy od lewej stoi bosy chłopiec dłubiący w nosie – zapewne za chwilę on też zostanie dawcą.

Człowiek zamożny, który chciał zamaskować częściowy lub całkowity brak uzębienia, mógł jeszcze obstalować sztuczną szczękę. Wykonywano je z porcelany lub pojedynczego kawałka kości zwierzęcej, w tym słoniowej. Wszystkie rodzaje materiałów były dalekie od ideału. Kość szybko się odbarwiała i rozkładała, natomiast porcelana „hałasowała” przy mówieniu i jedzeniu, traciła połysk, a nade wszystko łatwo się kruszyła. Wkrótce zdano sobie sprawę, że żaden materiał nie dorówna naturalnym zębom. I takie też były najlepszej jakości sztuczne szczęki wykonane z ludzkich zębów osadzonych na mostku z kości słoniowej.

Niektórzy decydowali się na wyrwanie bolącego zęba i ponowne umieszczenie go w dziąśle. Taki pomysł zrealizował w 1812 roku pułkownik Peter Hawker: „Po trzech dniach i trzech nocach tortury, którą zadawał mi bolący ząb, kazałem go wyrwać i wsadzić z powrotem. Dzięki takiej operacji niszczy się nerw i likwiduje wszelaki ból, a ząb znów nadaje się do przeżuwania”.

Jednak w wielu przypadkach stan wyrwanego zęba uniemożliwiał jego ponowne osadzenie. Ci, którzy chcieli zachować estetyczny wygląd jamy ustnej, musieli posiłkować się cudzym uzębieniem – pozyskanym od zmarłych lub żywych.

Na zapotrzebowanie rynku odpowiedzieli zarówno chirurdzy, jak i przestępcy czy biedota, która w wyrywaniu zębów zmarłym i dostarczaniu ich medykom dostrzegła bodaj możliwość okazjonalnego zarobku. „Zalecam każdemu dentyście, żeby zawsze miał pod ręką kilka zębów zmarłych, aby któryś z nich mógł dopasować do zębodołu. Takie zęby mogą przetrwać w szczęce latami, zwłaszcza gdy dobrze podtrzymują je sąsiednie zęby” – radził w 1778 roku kolegom po fachu dentysta John Hunter.

Wobec takiej postawy medyków rynek nielegalnego handlu zwłokami przeżywał rozkwit. Już wcześniej złodzieje rozkopujący groby zaspokajali zapotrzebowanie na ciała ze strony lekarzy, chirurgów i szkół medycznych. Oczywiście oficjalnie wykradanie ciał z grobów było nielegalne i groziły za to kary, ale perspektywa zarobku była dla przestępców zbyt kusząca. Z drugiej strony środowisko medyczne wiedziało, skąd pochodzą zwłoki czy pojedyncze organy, ale przymykało na to oko. Historycy przyznają, że bez tego procederu nie nastąpiłby wówczas postęp medyczny.

Zapotrzebowanie na zwłoki było ogromne. Rabusie preferowali ciała biedaków, dlatego że ich groby były płytsze. Poszczególne elementy zwłok kradziono jeszcze przed pogrzebem, gdy leżały przygotowane w trumnach. Jednak złodzieje większość wyciągali z grobów – im szybciej po pochówku, tym lepiej, bo przez wzruszoną ziemię łatwiej było się przekopać, a i ciało było świeższe.

Czas odgrywał kluczową rolę. Ze względu na rozkład i odór zwłoki były nieprzydatne dla anatomów już po kilku dniach. Bransby Cooper, bratanek znanego londyńskiego chirurga, na początku XIX wieku pisał w swoim pamiętniku: „Każdy dentysta w Londynie kupował w tamtym czasie zęby od tych ludzi (złodziei cmentarnych – przyp. red.), a społeczeństwo ma niewielkie pojęcie, ile mogą zarobić zatrudniający się w ten sposób”.

Zęby na wagę złota

Cooper znał realia od podszewki. W 1814 roku podczas wojny na Półwyspie Iberyjskim przebywał w Hiszpanii. Jego wuj wysłał wówczas z Anglii umyślnego o nazwisku Butler, żeby ten „pozyskał zęby”. Gdy Cooper zapytał go, jak chce to zrobić, Butler wyjaśnił bez ogródek: „Ależ proszę pana, niech tylko przyjdzie bitwa, a zębów też będzie w bród. Wyrywam je, jak tylko ich zabiją”.

Sądząc po ubraniu, przedstawiony na tym obrazku rwacz zębów mógł być członkiem lepiej wykwalifikowanej kadry: aptekarzem lub chirurgiem

Zęby były towarem tak cennym, że ich kradzieżą wielu zajmowało się dorywczo – tak jak markietani, wędrowni handlarze ciągnący za wojskami. Bransby pisał: „Na ogół pozyskiwali zęby w nocy po bitwie. Wyrywali je tylko młodym i zdrowym żołnierzom, bo właśnie ich uzębienie najlepiej nadawało się do celów, do których było przeznaczone. Tylko zawrotne sumy mogły ich ośmielić do takiej grabieży, bo nie znam w całej armii żołnierza, który nie wypaliłby w łeb komuś, kto rabuje zwłoki jego towarzysza w ten sposób”. 

W czerwcu 1815 roku w bitwie pod Waterloo poległo ponad 18 tysięcy żołnierzy. Ich ciała zostały bezlitośnie ograbione. Klienci w Anglii byli bardzo zadowoleni z protez wykonanych z zębów młodych, zdrowych ludzi. Wielu chwaliło się „zębami z Waterloo”. Część z tych „szczęśliwców” została oszukana – zapłacili oni krocie za „zęby z Waterloo”, a dostali uzębienie nieboszczyków, których ciała wykopano na brytyjskich nekropoliach.

Dla cmentarnych grabieżców zęby były pożądanym towarem. Nawet jeśli rozkład ciała był już zbyt zaawansowany, by sprzedać zwłoki anatomowi, zęby wciąż mógł kupić chirurg czy dentysta (zawód dentysty dopiero raczkował, a zębami osób, które było stać na leczenie, zajmowali się przede wszystkim chirurdzy). Niejaki Joseph Naples, marynarz służący w Marynarce Królewskiej, który po zakończeniu służby wstąpił do gangu, odnotował w swoim pamiętniku, że jeden z przestępców „po pozyskaniu ciał w listopadzie 1812 roku sprzedał zęby panu Thompsonowi za pięć gwinei”.

Gwinea była równa jednemu funtowi, czasami przekraczała jego wartość. Ze wspomnień Naplesa wynika zatem, że jego kamrat dostał za zęby równowartość co najmniej pięciu funtów. W tamtych czasach była to ogromna suma stanowiąca równowartość kilkumiesięcznych, a nierzadko ponadrocznych zarobków prostych ludzi. To właśnie te „zawrotne sumy”, o których wspominał cytowany wcześniej Banrsby, zachęcały markietanów, by ryzykowali życie i okradali zwłoki żołnierzy.

Jeśli ktoś z jakichś powodów nie chciał zębów nieboszczyka, miał do wyboru uzębienie od żywych dawców. Takie transplantacje zębów były bardzo popularne przez kilka dekad, począwszy od lat 70. 

XVIII wieku. Dawcami była biedota, która uczyniła sobie z tego źródło dochodu. Biedacy zazwyczaj pozwalali sobie wyrywać zdrowe, przednie zęby. Wspomniany wcześniej dentysta John Hunter radził medykom, by „zawsze mieli na podorędziu kilku chętnych z dobrymi zębami, gdyż jeśli zęby jednego nie będą pasować (do zębodołu biorcy – przyp. red.), to może nada się uzębienie innego”.

To, że ktoś miał zdrowe zęby, nie zawsze oznaczało, że był on całkowicie zdrowy. Dzisiaj jest oczywiste, że przy takich zabiegach mogło dochodzić do zakażenia, w tym do transmisji chorób z organizmu dawcy do organizmu odbiorcy. Jednak w tamtych czasach nikt się tym nie przejmował, a o zarazkach jako przyczynie chorób jeszcze nie słyszano. Tych, którzy podejrzewali, że operacje wiążą się z ryzykiem zakażenia, lekceważono. „Zęby należy pobierać z ust wyglądających na usta osoby zdrowej. Nie to, żebym uważał, iż można (przy zabiegu – przyp. red.) przeszczepić chorobę” – pisał Hunter.

Nic więc dziwnego, że transplantacje zębów – czy to od zmarłych, czy od żywych dawców – czasem kończyły się ciężką chorobą, a nawet zgonem – jak na ironię – wywołanym przez tych, którzy mieli leczyć. Albo przynajmniej zapewnić piękniejszy uśmiech.

Stomatologia

Copyright 2023 | Realizacja: cemit.pl