Pogrzeb to trudne doświadczenie dla całej rodziny. Jeśli mamy dzieci, stajemy przed dylematem, czy zabrać je na uroczystość. A może lepiej pozostawić je w domu?
Każdy rodzic chce chronić swoje dziecko i oszczędzić mu trudnych przeżyć, sprawić, aby jak najdłużej było beztroskie. Odsuwamy od swoich pociech rzeczy, które mogą je zasmucić i zaburzyć ich sposób postrzegania świata, który jest przecież pogodny. Mówimy, że są za małe, że przyjdzie czas, że dość się jeszcze w życiu napłaczą i nacierpią.
Kiedyś śmierć była bliżej nas. Ludzie w większości przypadków umierali w domu, gdzie odbywało się czuwanie, zmarłego ubierał ktoś z najbliższej rodziny. Teraz wszystko jest sterylne. Umiera się w szpitalach i hospicjach. Nie ma czuwania, a ciało zabiera zakład pogrzebowy, który zajmuje się wszystkimi przygotowaniami do pogrzebu. Wyparliśmy śmierć z naszego świata. Łatwiej nam ją też ukrywać przed dziećmi. Cenzurujemy nawet bajki. Wielu rodziców nie czyta swoim pociechom „Dziewczynki z zapałkami”, bo ta opowieść jest zbyt drastyczna.
W bajce o Czerwonym Kapturku wprowadza się wesołe zakończenie, w którym leśniczy nie strzela do wilka. Potem dzieci odkrywają gry komputerowe, a w nich naturalne jest to, że ma się kilka żyć.
Jak to było kiedyś?
Kilkadziesiąt lat temu nikt za bardzo nie zastanawiał się nad tym, czy dziecko powinno brać udział w pogrzebie. Umarł ktoś bliski, to trzeba iść i tyle. Dziś to już nie jest takie oczywiste. W internecie jest to kwestia, która potrafi rozpalić do czerwoności klawiaturę komputera. Wielu rodziców rozstrzyga tę sprawę, odnosząc się do własnych, pozytywnych lub nie, doświadczeń (pisownia oryginalna):
„Mój tata umarł, kiedy mój syn miał niespełna 6 lat. Nie oszukiwaliśmy go, wiedział, że dziadek chorował, że umarł. Ale w samym pogrzebie nie uczestniczył. Zabraliśmy go już po ceremonii na grób, porozmawialiśmy, odpowiedziałam na jego pytania. Metoda ta sprawdziła się w 100%, a sądzę, że oszczędziliśmy dziecku niepotrzebnych emocji“.
„Uważam, że dziecko 4,5-letnie jest za małe. Oczywiście, nie należy go okłamywać i powiedzieć, że ktoś mu bliski umarł, ale na uczestniczenie w pogrzebie jest chyba za małe“.
„Moja córka miała 5 lat, kiedy zmarł mój teść – nie zabraliśmy jej na pogrzeb i uważam to za słuszną decyzję. Jedna z osób uczestniczących w ceremonii poddała się dużej histerii (nie piszę tu o samym płaczu, bo żal i łzy są zrozumiałe) i nie sądzę, aby taki widok był dla dziecka dobry. Matka, czy ojciec zabierający dziecko na pogrzeb, mogą się trzymać, ale nie mają wpływu na to, jak zachowają się inni członkowie rodziny. Ja sama byłam na pogrzebie mojego dziadka, kiedy miałam jakieś 5,6 lat. Ponoć wyrywałam się, chciałam się rzucać za nim do grobu, krzyczałam… myślę, że nie byłoby tego, gdyby mnie po prostu zabrano na cmentarz po pogrzebie i tylko wytłumaczono, że dziadek zmarł i tu leży“.
„Przeżyłem wiele pogrzebów w swoim życiu. Pierwszy, który zapamiętałem, to śmierć i pogrzeb mojego dziadka. Miałem wówczas chyba cztery lub pięć lat. Tak to się już dziś nie odbywa. Dziadek umierał w domu, po śmierci dokonano wszystkich czynności które należało dokonać aby przygotować ciało do pogrzebu. Mycie, ubieranie, składanie do trumny, dwudniowe czuwanie przy zmarłym. Tradycyjny wiejski pogrzeb. Uczestniczyłem w tych wydarzeniach. Po latach mogę stwierdzić, że tamte przeżycia pomagały mi w przeżywaniu następnych takich zdarzeń, śmierci mamy, mojego dziecka. Myślę, że wielkim błędem dziś jest odsuwanie dzieci od takich zdarzeń pod płaszczykiem ochrony młodego umysłu od tragicznych przeżyć“.
„Miałam 3 latka, kiedy zmarł mój roczny braciszek. Wydawać by się mogło, że nie powinnam tego pamiętać, lecz niestety – pamiętam dokładnie. Wizytę w szpitalu na oddziale ratunkowym, zachowanie rodziców, pogrzeb… Pamiętam, jak wyglądał kiedy już leżał w trumnie, bo ciocia (też wiem która) mnie podniosła… Do dziś mnie to prześladuje i do dziś mam w głowie te wszystkie obrazy. Pamiętam też, że niedługo po pogrzebie często wydawało mi się, że go widzę, jak stoi za oknem i patrzy na nas. Małe dzieci są mądrzejsze i widzą więcej niż myślimy. Nie sądzę więc, czy zabieranie dzieci na pogrzeby to dobry pomysł“.
Jak widać, dla wielu osób uczestniczenie w pogrzebie w młodym wieku jest traumą, którą pamiętają nawet w dorosłym życiu. Co więc robić? Jaką podjąć decyzję? Jakie czynniki wziąć pod uwagę?
Po pierwsze – wiek
Udział w pogrzebie jest ważnym elementem dorastania, nauki życia i wiedzy o świecie. Dzieci nie zawsze rozumieją, co to znaczy, że ktoś umarł. Mówimy, że ktoś „odszedł”, a dziecko myśli, że skoro odszedł, to na pewno wróci. Jeśli wujek zginął, to z pewnością się odnajdzie. Widok trumny, złożenie ciała do grobu pozwalają ustalić związek przyczynowo-skutkowy. Dziś czasem przesadnie chcemy oszczędzić swoim dzieciom przykrych doświadczeń. Nie zawsze jest to dobre, bo przecież świat nie będzie się z nimi cackał.
Jeśli nasze dziecko jest niemowlakiem lub jest w wieku do trzech lat, to spokojnie możemy go nie brać na pogrzeb. Natomiast starsze pociechy raczej powinny już pożegnać bliską osobę – babcię, dziadka, tatę etc. Piszę „powinny”, bo należy szanować autonomię dziecka. Jeśli nasza pociecha kategorycznie odmawia wzięcia udziału w uroczystości, nie należy jej do tego zmuszać. Można spokojnie z nią porozmawiać, przedstawić jej swoje argumenty, powiedzieć, że udział w pogrzebie to ostatnie pożegnanie i wyraz naszego szacunku dla zmarłej osoby. Na pewno nie można kategorycznie zmuszać dziecka do podejścia do trumny, jeśli ciało jest wystawione na widok publiczny. To bardzo indywidualna sprawa.
Po drugie – czyj pogrzeb?
Jeśli odchodzi ktoś z najbliższej rodziny, warto rozważyć zabranie ze sobą dziecka na pogrzeb. Jeżeli umiera nasza koleżanka z dzieciństwa lub kolega z pracy, którego nasze dziecko nigdy nawet nie widziało, nie ma to sensu. Zaoszczędźmy im stresu.
Po trzecie – rozmawiajmy
Małemu dziecku należy wytłumaczyć, jak będzie wyglądała ceremonia, opowiedzieć, w jaki sposób przebiega msza w kościele (jeśli będzie to pogrzeb religijny), co będzie działo się w kaplicy, na cmentarzu i na stypie. Uprzedzić, że wszyscy będą smutni, a niektórzy mogą płakać. Dla dziecka łzy dorosłych są bardzo dużym wstrząsem, bo jest ono przekonane, że tylko ono płacze. Dlatego należy bardzo łagodnie wytłumaczyć, że w takim dniu to najzupełniej normalne, że w ten sposób pokazujemy, że kogoś bardzo kochamy i żałujemy, że już go nie ma z nami. Dziecko może być przytłoczone przygnębiającą atmosferą, zadbajmy o to, aby czuło się komfortowo. Jeśli umiera ktoś nam bliski, może warto pomyśleć o osobie, która na ten czas zajmie się naszym dzieckiem? Trzeba pamiętać, że tego małego człowieka też ktoś powinien przytulić i przeprowadzić przez ten trudny okres. Warto też zachęcić dziecko do wyrażenia uczuć w sposób, jaki rozumie i czuje. Może laurka dla ukochanej babci? Może będzie ono chciało zostawić na grobie samochodzik lub laleczkę? Pozwólmy mu na to.
Po czwarte – to nie szata zdobi człowieka
Nic na siłę. Nie wdziewajmy kilkulatków w czerń. Nastolatków pouczmy na temat właściwego ubioru, powiedzmy im, że powinien być schludny, skromny i stonowany, ale też dajmy im przeżywać żałobę po swojemu.
Ostateczna decyzja należy do nas. Nie słuchajmy podpowiedzi przyjaciół, opinii cioć i wujków, którzy widzą nasze dziecko raz do roku. To my znamy swoją pociechę najlepiej i wiemy, czy poradzi sobie z uczestnictwem w tej uroczystości, która przecież nawet dla osoby dorosłej jest trudnym przeżyciem.
Łukasz Cholewicki
Jego hasło promocyjne brzmi „Świetnie jest być żywym w Colmie” („It’s great to be alive in Colma”), ale pasowałoby dodać: „a jeszcze lepiej zostać w nim pochowanym”. Na cmentarzach w tym liczącym niespełna dwa tysiące osób miasteczku znajduje się bowiem aż półtora miliona grobów.
Colma to miasto, jakich wiele na amerykańskiej prowincji. Oddalone od głównych szlaków i tras komunikacyjnych, wiedzie swój nudny żywot nieopodal większego Daly na południe od San Francisco. Colma powstała w XIX wieku jako typowe rolnicze miasteczko. Szczyciła się wtedy linią kolejową, a jej zabudowę stanowiły parterowe domki. Co poza tym? Kościół, szkółka, straż pożarna. Na początku XX wieku o Colmie przez chwilę było głośno z powodu walk bokserskich. O tytuł mistrza świata rywalizowali tu znani wówczas bokserzy: Stanley Ketche (a właściwie nasz rodak urodzony w Stanach – Stanisław Kiecał), Billy Papke i Jack Johnson.
Pochodzenie nazwy miasta jest niejasne. Podobno w językach uralskich wyraz „śmierć” jest zbliżony w wymowie do słowa „colma”. Możliwe jednak, że to już część późniejszej legendy, którą Colma zawdzięcza miastu San Francisco i gorączce złota.
Odkrycie jego złóż w Kalifornii sprawiło, że w okolice San Francisco ściągnęły setki tysięcy poszukiwaczy, emigrantów i awanturników, którzy liczyli na szybkie wzbogacenie się. Wielu z nich zmarło, wycieńczonych chorobami. Szczególnie cholera zbierała swoje obfite żniwo. Miasto, które liczyło początkowo 200 mieszkańców, stanęło przed dużym wyzwaniem związanym z pochowaniem ich wszystkich zmarłych. W krótkim czasie w San Francisco powstało ponad 20 cmentarzy!
A potrzeby wciąż były duże. Na przełomie wieków XIX i XX San Francisco przeżywało gospodarczy „boom”. Miasto powiększało swoje terytorium, powstały nowe budynki, ceny ziemi szybowały w górę. W 1900 roku władze zakazały przeprowadzania nowych pochówków, a w 1912 r. zarządziły usunięcie wszystkich cmentarzy znajdujących się na terenie miasta.
Jako oficjalny powód podano dbałość o zdrowie oraz zapobieganie chorobom i epidemii. Jednak rzeczywistą przyczyną było to, że ceny nieruchomości i ziemi w centrum miasta wzrosły do niebotycznych rozmiarów.
Tylko co zrobić z tymi wszystkimi zmarłymi, którzy blokują inwestycje? Ich ciała trzeba było gdzieś przenieść. Wybór padł na położoną nieopodal Colmę, gdzie pierwszy cmentarz założono w 1887 roku. Trzeba było ekshumować tysiące ciał. Dziś byłoby to duże wyzwanie logistycznie, a co dopiero w tamtych czasach. Wielu przedsiębiorców pogrzebowych dałoby się pokroić za takie zlecenie!
Władze podeszły do tego metodycznie. Przeniesienie ciała kosztowało 10 dolarów. Jeśli ktoś nie miał pieniędzy lub nie udało się odnaleźć krewnych zmarłego, zwłoki były umieszczane w masowym grobowcu w Colmie. Kamienie nagrobkowe zostały użyte jako materiał do budowy dróg i nowych budynków. Proces przenoszenia ciał był czasochłonny i trwał do zakończenia II wojny światowej.
Większość zmarłych trafiła właśnie do Colmy. Dziś miasteczko może szczycić się tym, że właśnie na jego terenie zostali pochowani m.in. Levi Strauss, twórca pierwszego przedsiębiorstwa produkującego dżinsy, Amadeo Giannini, założyciel Bank of America, czy William Randolph Hearst, amerykański magnat prasowy. Znajduje się tam również – na cmentarzu dla zwierząt – grób psa Tiny Turner.
Miasto zmieniło się w mekkę przedsiębiorców branży pogrzebowej. Aż do lat 80. XX wieku Colmę zamieszkiwali głównie ludzie związani z przemysłem funeralnym – grabarze, ogrodnicy, kamieniarze. Nic dziwnego, ponieważ cmentarze wciąż zajmują 73 proc. powierzchni miasta. Jest więc co robić.
Obecnie Colma zmienia swój charakter. Władze chwalą się dwoma centrami handlowymi, dużym punktem sprzedaży aut i reprezentacyjną salą do gry w karty. Ale dla Amerykanów Colma zapewne na zawsze pozostanie miastem dusz.
Władze miejskie mają poczucie humoru. Hasło Świetnie jest żyć w Colmie na koszulce, na której na pierwszym planie znajduje się cmentarz.
Dolina Pokoju… i Szczecin
Choć liczba grobów w Colmie wzbudza respekt, wciąż daleko jej do rekordzistów. Największy cmentarz na świecie znajduje się na północny-wschód od centrum świętego miasta szyitów w Iraku – Nadżafu. Nazywa się Wadi al-Salam, czyli Dolina Pokoju. Nekropolia zajmuje teren prawie 1500 hektarów, a liczba mogił przekracza pięć milionów. Nieprzerwanie od 1400 lat chowa się tam ludzi, choć ostatnio zaczyna już brakować miejsca.
Wśród cmentarzy w Polsce palmę pierwszeństwa dzierży Cmentarz Centralny w Szczecinie. Został on założony na przełomie wieków XIX i XX, jego dzisiejsza powierzchnia wynosi ponad 172 hektary, a spokój wieczny odnalazło na nim ponad 300 tysięcy nieboszczyków. Alejka główna liczy 12 kilometrów, a gdyby zsumować liczbę wszystkich bocznych dróżek, wyszłoby łącznie 60 kilometrów. Na porządny spacer powinno wystarczyć. Cmentarz szczeciński jest na trzecim miejscu w Europie pod względem wielkości.
W porównaniu z tym w Colmie, który liczy niespełna 1 800 mieszkańców, Szczecin ma ich ponad 400 tysięcy.
Łukasz Cholewicki
Drony wykorzystuje się w budownictwie, leśnictwie czy walce ze smogiem, są też pomocne przy mapowaniu terenu czy wykrywaniu pożarów. Coraz częściej urządzenia te służą również do rozsypywania prochów zmarłych. Liczba domów pogrzebowych, które oferują tę możliwość, ciągle rośnie.
Początkowo używane głównie do zabawy-dziś drony pomagają nam prawie w każdej dziedzinie życia
W Wielkiej Brytanii rozsypywanie prochów zmarłych jest legalne. Nie można tego robić jedynie na cudzym terenie. Trzeba też mieć specjalne pozwolenie wydawane przez brytyjski Urząd Lotnictwa Cywilnego, które obowiązuje przez rok. Operator drona powinien też uwzględniać warunki pogodowe, a same urządzenia muszą mieć specjalny pojemnik do rozrzutu i dysponować odpowiednią mocą, bo ludzkie prochy są zaskakująco ciężkie.
Obecnie na rynku brytyjskim takie zezwolenia maja m.in firma Aeriaashes. Szefem jest Christopher Mace, który rozkręcił biznes kilka lat po zakończeniu służby w Royal Air Force, gdzie pilotował śmigłowce wojskowe. Podobno pomysł na założenie firmy zrodził się właśnie w trakcie służby, bo wiele osób prosiło go wtedy o rozsypanie prochów byłych lotników w ramach rutynowej misji szkoleniowej. Pomyślał, że musi istnieć sposób, żeby można było robić to nie tylko ze śmigłowca.
Z punktu widzenia biznesu wygląda to bardzo prosto. Klient kontaktuje się z firmą, przekazuje urnę z prochami i wskazuje, w którym miejscu mają być rozsypane. Jeśli jest to obszar rzeki, morza i nabrzeża, nie ma problemu. W innym przypadku firma musi uzyskać zgodę właściciela gruntu. Zdarzają się pytania o rozsypanie prochów nad stadionem piłkarskim czy polem golfowym i zwykle właściciele obiektów na to pozwalają, o ile zmarły był wieloletnim posiadaczem karnetu lub członkiem klubu. Do rzadkości nie należą również prośby o udostępnienie miejsc historycznych lub szczytów gór, ale ze względu na ochronę środowiska naturalnego trudniej o uzyskanie zezwolenia.
Rozsypywanie prochów, mimo że trwa kilka sekund, jest dobrze widoczne dla bliskich zmarłego, zwłaszcza gdy prochy spadają na powierzchnię ziemi lub wody. W powietrzu unosi się wtedy lekki pył.
Według ekspertów jedną z grup docelowych, w których usługa może się przyjąć, jest mniejszość hinduska. Według wyznawców tej wiary kremacja jest szybkim sposobem na oddzielenie ciała od duszy. Kiedy ciało zostanie spopielone, prochy należy wrzucić do oceanu lub wód wpadających do morza – bardzo ważne jest to, by woda płynęła, a nie stała w miejscu.
Niektóre rodziny hinduskie rozsypują prochy na brzegu rzeki, inne wynajmują w tym celu łodzie. Drony są ciekawą alternatywą, bo pozwalają pożegnać się ze zmarłym w sposób zgodny z tradycją, a jednocześnie elegancki i wygodny. Jedną z zalet ich wykorzystania jest również możliwość wykonania pięknych zdjęć i filmów z powietrza.
Na razie dronów najchętniej używa się w Wielkiej Brytanii. Wpływ na to ma zapewne liczba przeprowadzanych w tym kraju kremacji. Według danych brytyjskiego Towarzystwa Kremacyjnego obecny wskaźnik spopielania zmarłych to już ok. 80 proc., znacznie przewyższając liczbę tradycyjnych pochówków. Dla porównania w Stanach Zjednoczonych ta liczba w 2020 r. wyniosła 56 proc.
Skorzystanie z wyszkolonego operatora Aerial Ashes kosztuje od 975 funtów.
Łukasz Cholewicki
Aby zobaczyć piramidy, nie trzeba jechać do Egiptu. Nietypowy grobowiec o takim kształcie znajduje się w Wągrowcu!
Rotmistrz Łakiński był uosobieniem słów, że w życiu trzeba mieć fantazję i pieniądze. źródło: Wikimedia, fot. Maciejkaczkowski
Wągrowiec to niewielkie miasto nieopodal Poznania. Słynie eeee… szczerze mówiąc, to nie za wiele rzeczy wyróżnia go na tle innych podobnych miasteczek. Może poza tym, że w jego centrum można zobaczyć miejsce krzyżowania się rzek Wełny i Nielby, które jest unikalnym zjawiskiem w Europie i stanowi atrakcję turystyczną. Fachowo nazywa się to bifurkacja, a wody obu rzek mieszają się ze sobą tylko w niewielkim stopniu. Nie wiem jak was, ale mnie bardziej interesuje piramida!
Grobowiec znajduje się przy drodze krajowej nr 190 między Łaziskami a Wągrowcem i mieści się na porośniętym sosnami pagórku. Spoczywa w nim Franciszek Łakiński (1767-1845), nie lada figura i człowiek o ułańskiej fantazji. Łakiński był rotmistrzem w armii Napoleona, czyli w dzisiejszej nomenklaturze wojskowej oficerem w stopniu kapitana. Wsławił się w wielu kampaniach wojennych i został odznaczony Orderami Virtuti Militari i francuskiej Legii Honorowej za udział w walkach narodowowyzwoleńczych. Po zakończeniu służby w wojsku Łakiński osiedlił się na stałe w Wągrowcu.
Nie wiemy zbyt wiele o jego losach aż do 1837 roku, kiedy to spisał testament. Jako że nie miał żadnego spadkobiercy, cały swój majątek, w postaci 16750 talarów, postanowił rozdać. Wynagrodził wiernego sługę, przekazując mu domy w Wągrowcu wraz ze wszystkim, co było w środku. Ponadto zapisał jemu i jego córkom 3 tys. talarów, zobowiązując ich do dbałości o dziewięć par szlachetnych gołębi. Przekazał też procent z 6 tys. talarów sześciu parom małżeńskim, które w dniu jego imienin, czyli 4 października, wstąpią w związek małżeński. Warto dodać, że wtedy była to pokaźna suma. Łakiński zadbał również o chorych z miejscowego szpitala, przekazując 500 talarów na polepszenie ich bytu, dał także pieniądze na obuwie dla biednych dzieci oraz na potrzeby sierot z powiatu.
Nietypowy grobowiec w kształcie piramidy, a właściwie graniastosłupa o kwadratowej podstawie, zaprojektował sam Franciszek Łakiński. Egipt fascynował ówczesnych Europejczyków, a rotmistrz dotarł tam wraz z kampanią Napoleona w 1798 roku. Piramidy musiały zrobić na nim ogromne wrażenie, skoro postanowił w podobny sposób upamiętnić swoją osobę. Na budowę przekazał 900 talarów. Osobną kwotę zarezerwował na zasadzenie róż i egzotycznych krzewów oraz uporządkowanie terenu. Weteran wojennych kampanii musiał nie za specjalnie wierzyć w ludzi, bo postanowił też, że obok grobowca znajdzie się osobny budyneczek, w którym będzie pracować stróż mający pilnować jego grobu. Łakiński zastrzegł, że ma to być inwalida wojenny. Cóż, jak widać, wandale zdarzali się w każdych czasach.
Grobowiec powstał ok. 1845 ro-ku, tuż po śmierci Łakińskiego. Został wzniesiony na planie kwadratu z ciosanych i gładzonych kamieni polnych. Mierzy aż 10 metrów (według niektórych źródeł tylko sześć). Do grobowca prowadzą metalowe drzwi, na których dawniej widniał napis wykonany z kutych liter. W jego sąsiedztwie mieszczą się budzące zainteresowanie zwiedzających słupy, na zwieńczeniach których kiedyś znajdowały się podobizny orłów napoleońskich. Niestety, podczas II wojny światowej zostały one skradzione i do dzisiaj nie udało się ich odzyskać.
Nieopodal piramidy, na tym samym wzgórzu, znajduje się barokowa kolumna, której czubek zdobi podobizna konia wykonana z kutego metalu. Legenda głosi, że pochowano tu ulubionego konia rotmistrza o imieniu Pielgrzym. Tak naprawdę jest to znak graniczny, który określał zasięg wągrowieckich gruntów.
Wg legendy pod słupem miał spoczywać Pielgrzym, ulubiony koń Łakińskiego. źródło: Wikimedia, fot. Maciejkaczkowski
Z Łakińskim wiąże się jeszcze jedna legenda. Podczas budowy grobowca puste w tamtym czasie wzgórze obsadzono sosnami. Podobno rotmistrz miał powiedzieć, że Polska odzyska niepodległość w momencie, gdy drzewa przerosną piramidę. Słowa te spełniły się po zakończeniu I wojny światowej. Do pomnika prowadzi wijąca się w górę leśna ścieżka z wystającymi korzeniami, ale nie stanowi to problemu w dotarciu do celu. U jej podnóża znajdują się drewniane wiaty, w których można schronić się przed deszczem oraz odpocząć. Słowem: idealne, ciche miejsce na piknik. Do czego zachęcam wszystkich, którzy zamierzają odwiedzić tę okolicę.
Łukasz Cholewicki
Nazywano je greckimi grobami, cmentarzem olbrzymów czy wieczną siedzibą. Stećci, czyli średniowieczne nagrobki znajdujące się na terenach Bałkanów, do dzisiaj zachwycają turystów.
Zwiedzając Bałkany warto zarezerować sobie czas na odwiedziny jednego z cmentarzyTen rycerz wygląda jakby do nas machał i zapraszał do zwiedzaniaPiękny i monumentalny. Ten stećak obejrzymy w w bośniackim Muzeum NarodowymOd inwencji i umiejętności rzeźbiarza zależał wygląd stećaka
Wyraz „stećci” pochodzi od czasownika „stać” i oznacza wysoki, stojący kamień. Stećci (mianownik liczby pojedynczej brzmi stećak) można zobaczyć w każdym rejonie Bałkan, choć większość zachowanych nagrobków leży na terytorium Bośni i Hercegowiny. Są one świadectwem bogatej kultury tego kraju i przywołują mroczną atmosferę bałkańskiego średniowiecza.
Szacuje się, że jest ich w różnym stanie, często bardzo złym, aż 60 tysięcy sztuk. Są one rozproszone po całym kraju, zazwyczaj znajdują się w trudno dostępnych miejscach. Ze względu na swoje nieocenione znaczenie historyczne bośniackie nagrobki z okresu średniowiecza w 2016 roku zostały wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Stećci pojawiły się w drugiej połowie XII wieku. Budowano je głównie z wapienia, choć wykorzystywano do tego także inne materiały dostępne w danym rejonie.
Ze względu na swój ciężar nagrobki były wykonywane niedaleko cmentarza. Swoim kształtem przypominają one antyczne sarkofagi, z tą różnicą, że w ich wnętrzu nie znajdują się trumny ani szczątki zmarłych. Przez lata wykształciły się również inne formy stećci – podobne do rzymskich steli. Stawiano je pionowo lub poziomo na grobach i orientowano z reguły na linii wschód-zachód. Ich średnia waga to – bagatela – około trzech ton, choć największe ważyły nawet 29 ton.
Z tego względu w późniejszych wiekach panowało przekonanie, że ich twórcami musieli być olbrzymy. Stećcy budziły zachwyt podróżników już w XVI wieku. Warto podkreślić, że jedną z pierwszych osób, które zwróciły uwagę na piękno tych nagrobków, był Polak Aleksander Sapieha. W latach 1802-1805 odbył on podróż po Dalmacji i Bałkanach.
Stećci są zazwyczaj ozdobione napisami lub szczątkowymi, najczęściej prymitywnymi obrazami. Ich twórcy umieszczali na nich spirale, arkady, gwiazdy i symbole religijne. Niekiedy sięgali po bardziej wyszukane motywy, takie jak np. zwierzęta. Wybór tematyki zależał od inwencji i umiejętności rzeźbiarza, a z tym było różnie. Znaczenie miała też profesja i pozycja społeczna zmarłego.
Przez lata powstało kilka hipotez, których autorzy próbują wytłumaczyć pochodzenie stećci. Pierwsza wiąże ich powstanie z wyznawcami popularnej na Bałkanach między XI a XIV wiekiem herezji patareńsko-bogomilskiej.
Druga autorstwo kamiennych nagrobków przypisuje Wołochom, czyli potomkom częściowo zromanizowanej pierwotnej ludności Dalmacji i Bałkanów (Ilirów i Traków), która miała przetrwać do czasów średniowiecza na terenach leżących na pograniczu Serbii, Rumunii i Bułgarii.
Z kolei wśród większości badaczy z Bośni i Hercegowiny zajmujących się tą problematyką przeważa pogląd, że stećci, zarówno w swojej formie, jak i symbolice przedstawionych na nich motywów zdobniczych, są oryginalnym wytworem kultury słowiańskiej ludności średniowiecznej Bośni, wolnej od wpływów i wzorów zewnętrznych. W świetle dzisiejszych badań ta hipoteza jest najbardziej prawdopodobna.
Gdzie możemy zobaczyć stećci? Jak się rzekło, najlepiej w tym celu udać się do Bośni i Hercegowiny. Jednym z bardziej urokliwych, a także dostępnych cmentarzy jest nekropolia w miejscowości Radimlja, nieopodal miasta Stolac. Zachowało się tam blisko 140 nagrobków, których powstanie datuje się na XV i XVI wiek. Część z nich należy do ortodoksyjnych rodzin feudalnych Miloradovićów i Stjepanovićów, które rządziły pobliskimi miastami Mostarem i Stolacem.
Prawie połowę spośród znajdujących się tam monolitów zdobią płaskorzeźby rzedstawiające motywy roślinne i geometryczne. Nie brakuje też wyobrażeń religijnych i symbolicznych, takich jak koło, półksiężyc czy słońce. Epitafia wyryte są cyrylicą. Na kamieniach pojawiają się też motywy tarczy, miecza, łuku i strzały. Wiele nagrobków zdobią figury zwierząt, nekropolia jest również bogata w sceny figuralne. Na szczególną uwagę zasługują figurki książęce i postacie mężczyzn z podniesionymi rękami; zachowały się także przedstawienia scen bitewnych, polowania i tańca. Co ciekawe, a co było rzadko praktykowane w średniowieczu – twórcy nagrobków czasem się na nich podpisywali. Dlatego też dzisiaj znamy autorów niektórych z nich.
Inne ważne skupisko tych oryginalnych kamiennych nagrobków mieści się we wsi Bjelojevici znajdującej się niedaleko miasta Stolac. Znajdziemy tam aż 274 nagrobki. Każdemu turyście zwiedzającemu Bośnię radzimy zjechać z głównej drogi i poszukać tych tajemniczych stel, które do dzisiaj zadziwiają swoim rozmiarem i intrygują pochodzeniem.
Łukasz Cholewicki
Pomysłów, w jaki sposób i do czego można wykorzystać prochy zmarłych, nie brakuje. Okazuje się, że można je również sfotografować z kosmicznym wręcz efektem!
ZDJĘCIA POCHODZĄ ZE STRONY PROJEKTU: https://www.lensculture.com/projects/410923-dead-soon
Fotografie, które są ilustracją do tego artykułu, przedstawiają zdjęcia prochów wykonane przez artystkę multimedialną Gabrielę Reyes Fuchs. Zostały zrobione pod mikroskopem o dużym powiększeniu na Universidad Nacional Autónoma de México w Meksyku. Skąd taki pomysł? Gdy zmarł jej ojciec, długo nie mogła pogodzić się ze stratą i osamotnieniem. Chciała wykonać jeszcze jedno, ostatnie zdjęcie. Wiedziała, że jakoś musi pogodzić się z odejściem taty. Nie sądziła jednak, że to doświadczenie odmieni jej życie.
Naukowcy przekonywali ją, że fotografowanie prochów nie ma większego sensu, twierdząc, że jedyne, co uzyska, to szarobure zdjęcia. Tym razem było jednak inaczej. Maksymalnie czuły obiektyw i ogromne powiększenie sprawiły, że jej oczom ukazał się prawdziwie kosmiczny widok. Zamiast szarego proszku zobaczyła wielobarwną kompozycję, przypominającą kosmiczne galaktyki i mgławice widziane przez potężny teleskop. Powstały obrazy, które zacierają granicę między mikrokosmosem a makrokosmosem, między życiem a śmiercią.
Gabriela zaczęła fotografować również prochy innych ludzi: zmarłych na raka, osoby w jej wieku, kogoś, kto popełnił samobójstwo. Efekt za każdym razem był ten sam. Wszystkie wykonane zdjęcia przypominały piękny, wielokolorowy, wypełniony gwiazdami wszechświat.
Zaintrygowana artystka zadała sobie pytanie: „A może wszyscy jesteśmy częścią kosmosu i zostaliśmy stworzeni z gwiezdnego pyłu?”. Uznała, że nauka nie dostarcza wszystkich odpowiedzi i że istnieje wiele sposobów obserwowania i analizowania naszej wiecznej egzystencji. Doświadczenie posłużyło jej do stworzenia artystycznego projektu „Dead Soon”, dzięki któremu zyskała dużą popularność i zaproszono ją do Ted Talks – prestiżowego cyklu konferencji naukowych.
Artystka miała tak dużo zapytań w związku z wykonaniem fotografii, że na kanwie projektu w 2021 roku powstała firma komercyjna Innerstela, której celem jest upamiętnianie bliskich poprzez wykonanie unikalnych zdjęć ich prochów. Dzięki usłudze każdy z nas może dostrzec nieskończony wszechświat ukryty w najbardziej skończonej formie istnienia – odrobinie prochu pozostałego po kremacji naszych najbliższych.
Do wykonania zdjęć wystarczą zaledwie dwa miligramy prochów. Fotografie powstają 60 dni w warunkach laboratoryjnych. Tyle czasu potrzeba, by wykonać zdjęcia, wybrać najbardziej wyjątkowe ujęcie i przygotować odbitkę, a następnie odesłać do zamawiającego wraz z próbką prochów i certyfikatem autentyczności. Zamówienia dokonuje się na stronie internetowej. Koszt nieoprawionej odbitki fotograficznej o wymiarach 95 x 63 cm zaczyna się od 1,6 tys. dolarów.
Jeśli właśnie zaczęliście rozglądać się po pokoju w poszukiwaniu miejsca, gdzie powiesicie zdjęcie prochów ukochanej babci, muszę was zmartwić. Ponieważ każdy kraj ma swoje przepisy dotyczące transportu ludzkich szczątków, obecnie firma przyjmuje zamówienia głównie z USA, Meksyku i Kanady, i to wyłącznie drogą pocztową. Nam pozostaje tylko podziwiać cudze zdjęcia i zastanawiać się nad naturą rzeczy. A co, jeśli rzeczywiście wszyscy jesteśmy stworzeni z gwiezdnego pyłu?
Łukasz Cholewicki
Zwiedzając Wilno grzechem byłoby nie zajrzeć na cmentarz na Rossie. Nie odwiedzając go to tak, jakby być w Paryżu i nie zobaczyć… wieży Eiffla.
Na renowację czeka wiele pomników i nagrobków. Joachim Lelewel już się doczekał. Źródło: Wikimedia, autor: Kažan DryhavickiŹródło: Wikimedia, autor: JodkovskaŹródło: Wikimedia, autor: MonikoskaŹródło: Wikimedia, autor: Kažan Dryhavicki
Cmentarz ten jest wyjątkowy z kilku powodów. Respekt już budzi jego rozmiar to 26 tys.nagrobków na prawie 11 hektarach. Tu każdy znajdzie coś dla siebie. Miłośnicy historii i sztuki sepulkralnej mogą godzinami krążyć między mogiłami odnajdując perełki małej architektury. Jeśli szukamy odpowiedniego gotyckiego i romantycznego nastroju, to Rossa również jest dla nas. Poczucie zagubienia i widoczny gołym okiem niszczący ząb czasu, który ukrasza niszczejące nagrobki, z pewnością wprowadzą nas w odpowiedni nastrój. Nie zawiedzie się również ten, kto będzie szukał tu polskich śladów.
Rossa to nade wszystko polski cmentarz, na którym pochowano wiele zasłużonych osób dla naszej kultury, sztuki i nauki. Wprawdzie znajdują się tam groby litewskiego patriarchy niepodległościowego Jonasa Basanavičiusa, poety i dramatopisarza Liudasa Giry, byłego burmistrza Kowna Jonasa Vileišisa, ale większość grobów to mogiły polskie. Trzeba nieźle się natrudzić, aby przechadzając się pomiędzy nimi znaleźć gdzieś inne niż polskie napisy. To jest też odpowiedź dlaczego ten cmentarz jest taki zniszczony. Musiało upłynąć wiele czasu, aby Litwini uznali go również za swój.
Dziś już nie wiadomo skąd się wzięła jego nazwa. Być może to pozostałość po dawnych właścicielach gruntu? Wiemy, że to jedna z najstarszych nekropolii w Europie. Za datę powstania przyjmuje się 6 maja 1801 roku. Wtedy cmentarz stał się oficjalnie miejski, ale już wcześniej chowano tu samobójców, żołnierzy, a także zmarłych na zarazę. Położony za miastem na wzgórzach, na uboczu, idealnie nadawał się do tego celu. Dzisiaj Rossa to lewobrzeżna dzielnica Wilna, a sam cmentarz jest przedzielony na dwie części – Stara Rossa po jednej stronie ulicy Sukilėlių, a po drugiej Nowa Rossa, otwarta w 1847 roku, gdy w starej nekropolii nie było już miejsca na nowe groby.
Gniazdo na skałach orła
Poza obrębem Rossy mieści się nieduży cmentarz wojskowy, od którego polskie wycieczki zwykle rozpoczynają zwiedzanie. Pochowano tu poległych w walce o Wilno w latach 1919-1920, w 1939 roku oraz ofiary walk podczas operacji „Ostra Brama” w 1944.
Magnesem nie są jednak jednakowe groby żołnierskie, a wielka płyta z czarnego granitu. Spoczywa tu Maria z Billewiczów Piłsudska, matka Józefa Piłsudskiego, zmarła w 1884 roku. U jej stóp umieszczono srebrną urnę z sercem Marszałka (ciało spoczęło w katedrze na Wawelu). Takie było życzenie komendanta, który w testamencie napisał: „Nie wiem, czy nie zechcą mnie pochować na Wawelu. Niech! Niech tylko moje serce wtedy zamknięte schowają w Wilnie, gdzie leżą moi żołnierze, co w kwietniu 1919 roku mnie jako wodzowi Wilno jako prezent pod nogi rzucili. Na kamieniu czy nagrobku wyryć motto wybrane przeze mnie dla życia: Gdy mogąc wybrać, wybrał zamiast domu/ Gniazdo na skałach orła, niech umie/ Spać, gdy źrenice czerwone od gromu/ I słychać jęk szatanów, w sosen szumie/ Tak żyłem.”
Na płycie nie ma ani imienia, ani nazwiska, ani żadnej daty. Pod zwykłym, prostym krzyżem jest tylko napis „Matka i Serce Syna”. Z nazwiskiem Marszałka można się na cmentarzu na Rossie spotkać jeszcze wielokrotnie, jest tu bowiem pochowany m.in. jego brat – Adam (swego czasu wiceprezydent Wilna i senator Rzeczpospolitej), zmarłe w niemowlęctwie rodzeństwo – Teonia i Piotruś, a także pierwsza żona Komendanta – Maria Piłsudska z Koplewskich.
Skoro zaś za Piłsudskim zacytowaliśmy fragment poematu „Beniowski” Juliusza Słowackiego, dodajmy, że na Rossie leży pochowany ojciec poety – Euzebiusz Słowacki oraz ojczym – August Bécu.
Czarny anioł
Opuszczając cmentarz wojskowy wchodzimy na Starą Rossę. Pierwsza rzecz do której musimy się przyzwyczaić to fakt, że nie ma tu tradycyjnych alejek. Cmentarz leży na kilku wzgórzach, groby położone są kaskadowo, momentami można poczuć się jak w prawdziwym labiryncie złożonym z krzyży, grobów i dziko rosnącej zieleni. Nie do wszystkich grobów można dojść, różnice terenu są dość duże, paniom zdecydowanie odradzam spacer w szpilkach.
Rzeźba czarnego anioła jest jednym z symboli cmentarza na Rossie. Źródło: Wikimedia, autor: Jodkovska
Charakter Rossy pięknie opisał Witold Hulewicz w tomiku wierszy „Miasto pod chmurami” z 1931 roku: „Wileńskie cmentarze mają pejzaż gór, umarli tu jeden ponad drugim leżą, szczeble innymi miarami się mierzą; nad zapomnianym kwitną wiecznie pomne bzy, nędzarz może górować nad panem Becu – wszystkie widma czekają, aż zapieje kur. Nie jest tu straszno. Mogę w północ ciemną siedzieć na grobie, z śmierci dłonią w dłoni, czuć wiew śmiertelny na spokojnej skroni, Wilno pode mną, a Boga nade mną”.
Wytrwali odnajdą tu wiele starych nagrobków ze znakami, których symbolika dzisiaj bywa już zapomniana. D.O.M. to skrót od łacińskiego zwrotu Deo Optimo Maximo lub Deo Omnipotenti Maximo, czyli (dosłownie) Bogu Najlepszemu Najwspanialszemu. Pierwotnie tę formułę umieszczano na budowlach sakralnych, a z czasem zaczęła pojawiać się również w inskrypcjach nagrobnych, wyrażając uległość wobec wyroków boskich oraz oddanie się w opiekę Boga. W kontekście „cmentarnym” skrót D.O.M. bywał również rozwijany jako: Domusomnim Mortalium (łac. Dom wszystkich śmiertelników), dlatego na niektórych nagrobkach (zwłaszcza XIX-wiecznych) nieraz można przeczytać, iż jest to „DOM rodziny Nowaków”.
Gwiazdy na nagrobkach to symbole odwiecznej walki dobra (światła) ze złem (ciemność) oraz drogowskazów wiodących ku dobru. Wieńce z gałązek oliwnych, laurowych, dębowych czy wreszcie palmowych chętnie odtwarzano już na starogreckich stelach nagrobnych oraz rzymskich ołtarzach nagrobnych. Stąd przejęli je również pierwsi chrześcijanie jako znak nie tyle doczesnej sławy, co nagrody za cnotliwe życie.
Za najpiękniejszy i najsłynniejszy pomnik nagrobny na Rossie uważana jest rzeźba anioła na mogile Izy Salmonowiczówny, wykonana w 1903 r. przez warszawskiego rzeźbiarza Leopolda Wasilkowskiego.
Iza Salmonowiczówna pochodziła z zamożnej, szlacheckiej rodziny. Zmarła na skutek wady serca. Zrozpaczona rodzina zamówiła w Warszawie okazały pomnik nagrobny. Rzeźba przedstawia lekko unoszącą się postać anioła zrywającego łańcuchy łączące go z ziemią. Na początku XX wieku był to najdroższy pomnik na wileńskiej Rossie. Został sprowadzony z Warszawy, z najlepszej wówczas pracowni kamieniarskiej. Obecnie Czarny Anioł jest znakiem rozpoznawczym cmentarza i jego symbolem. Jest też jedną z nielicznie zachowanych prac Leopolda Wasilkowskiego. Rzeźba została odrestaurowana w 2010 roku.
Nieuporządkowana, chaotyczna i stroma. Na tym polega urok Rossy. Źródło: Wikimedia, autor: t.przechlewski
Uwagę przykuwa też neogotycka kaplica przedpogrzebowa wzniesiona w latach 1841-1850. Zaprojektował ją architekt Tomasz Tyszecki. Warto ją obejrzeć i podziwiać wspaniałe proporcje. Niegdyś obok niej znajdowały się wielopoziomowe katakumby, ale zniszczono je jeszcze przed II wojną światową. Podobno podczas wojny w ich ruinach żołnierze Armii Krajowej ukrywali broń. Pośród znanych osób pochowanych na Starej Rossie są profesorowie Uniwersytetu Stefana Batorego, historyk i członek Rządu Narodowego w czasie powstania listopadowego Joachim Lelewel, architekt Juliusz Kłos, przyjaciel Adama Mickiewicza – filomata Onufry Pietraszkiewicz, rzeźbiarze Antoni Wiwulski, Bolesław Bałzukiewicz, Józef Kozłowski, architekt Karol Podczaszyński, malarze Franciszek Smuglewicz, Józef Bałzukiewicz, pisarz Władysław Syrokomla, archeolog i kolekcjoner Eustachy Tyszkiewicz, ziemianin, bankier i filantrop Józef Montwiłł, wydawca i kolekcjoner Jan Kazimierz Wilczyński, ks. Bronisław Żongołłowicz, litewski malarz i kompozytor Mikalojus Čiurlionis, litewski polityk i działacz społeczny, jeden z sygnatariuszy aktu niepodległości Litwy 1918 r. Jonas Basanavičius.
Większość nagrobków to już zabytki, na których renowację ciągle brakuje funduszy. Tradycją są kwesty na rzecz Rossy organizowane podczas Święta Zmarłych w wielu miejscach w Polsce, w tym na warszawskich Powązkach. Są też różne akcje społeczne jak „Światełko dla Rossy”, działa również Społeczny Komitet Opieki nad Starą Rossą. To wszystko jest jednak kroplą w morzu potrzeb, bo aż żal patrzeć, jak ten piękny cmentarz niszczeje.
Łukasz Cholewicki
Stolica województwa kujawsko-pomorskiego to nie tylko pierniki, Mikołaj Kopernik i ruiny zamku krzyżackiego. Podczas wizyty w Toruniu warto udać się na spacer po cmentarzu św. Jerzego, najstarszej nekropolii w mieście.
Nagrobek rodziny Reschke. Źródło: Wikimedia, autor: PkoGrób Ottona i Heleny Steinborn. Źródło: Wikimedia, autor: PkoFigura Chrystusa na grobie Araczewskich. Źródło: Wikimedia, autor: Loraine90Kwatery prawosławne. Źródło: Wikimedia, autor: Loraine90Grobowiec rodziny Landgraf. Źródło: Wikimedia, autor: Pko
Historia cmentarza sięga 1811 r., ale okolica, w której znajduje się nekropolia, miała tradycje grzebalne już od średniowiecza. W czasach nowożytnych, przy okazji wznoszenia fortyfikacji, zlikwidowano cmentarz i znajdujący się nieopodal kościół oraz przytułek dla starców, bezdomnych i ubogich. Wtedy też powstał obecny cmentarz św. Jerzego. Swoją nazwę wziął od ulicy, przy której się znajduje.
Obecnie nekropolia zajmuje obszar ośmiu hektarów. Teren mający kształt zbliżony do pięciokąta jest podzielony na 31 kwater o różnej wielkości. Na cmentarz prowadzą dwie szerokie bramy (od strony ul. Gałczyńskiego) i pięć mniejszych furtek (jedna obok kaplicy, pozostałe od ul. Morcinka i ul. Sportowej).
Cmentarz jest wpisany do rejestru zabytków, ale mimo że ma tak długie tradycje, nie znajdziemy na nim wielu starych grobów. Najwięcej z nich zlikwidowano po II wojnie światowej, kiedy protestancka część cmentarza została przejęta przez parafie katolickie, a te nie dbały o dawną spuściznę, traktując ją jako część niemieckiego dziedzictwa. Zatarł się też tak widoczny kiedyś podział na części wyznaniowe, choć i teraz można znaleźć kwatery, w których dominują np. groby prawosławne. Liczna jest część ewangelicka, która liczy 2819 grobów.
Najstarszym zachowanym obiektem jest neoklasycystyczny nagrobek londyńskiego kupca Johna Ephraima Wessela z 1826 r. W pobliżu można znaleźć też kilka płyt z lat 40. XIX w. i żeliwny krzyż na grobie kpt. Żernickiego, uczestnika powstania listopadowego, który zmarł w 1836 r. Zachowały się też płyty Amalii Hirsch (zm. w 1844 r.) i sędziego Wilhelma Diestela (zm. w 1851 r.). I to by było na tyle, jeśli chodzi o najstarszą historię. Miejsce warto jednak odwiedzić z jeszcze innych powodów.
Najstarszy zachowany nagrobek Johna Ephraima Wessela z 1826 r.
Klimat cmentarza tworzy wiele starych metalowych ogrodzeń, które zachowały się do dziś. Wartość artystyczna niektórych, m.in. tych w stylu neogotyckim z drugiej połowy XIX w., a także secesyjnym z początku XX w., jest bardzo duża. W wielu miejscach zachowały się też stare żeliwne tabliczki z nazwiskami zmarłych. Szczególnie kunsztowna jest ta na grobie rodziny Jasińskich, którą ozdobiono płaskorzeźbą z głową Chrystusa. Można udać się na spacer ich śladem i poszukać sygnatur zakładów, które je wykonały.
Przechadzając się po cmentarzu, warto zwrócić uwagę na widoczne w niektórych miejscach stare obmurowania nagrobków, których użyto do utwardzenia podłoża pod nowe pomniki. Można też znaleźć porzucone fragmenty cokołów. Wiele ze współczesnych kamiennych nagrobków to ponownie wykorzystane niemieckie pomniki. Przyglądając się dokładnie, znajdziemy na nich symbole dawnych warsztatów kamieniarskich z Torunia i okolicy.
Miłośników sztuki funeralnej z pewnością zainteresują liczne rzeźby figuralne wykonane z białego marmuru (np. anioł stojący na grobie rodziny Domańskich), odlewów ze stopu cynku (trzy figury Chrystusa Miłosiernego – na grobach rodzin Zielińskich i Reschke) lub z biskwitu, czyli rodzaju białej ceramiki (niewielkie figury aniołów na dziecięcych grobach). Zachowały się także sporych rozmiarów krzyże metalowe (na grobach Antoniego Żernickiego żyjącego w latach 1783-1836 i Karola Wakarecego, który zmarł w 1892 r.) i kute (grób rodziny Dreszlerów).
Uwagę przykuwa również forma nagrobków. Na cmentarzu odnajdziemy figury Chrystusa niosącego krzyż, Jezusa Miłosiernego i Zmartwychwstałego, Maryi, pietę, figury aniołów, ciekawą figurę nieznanego świętego na grobie rodziny Dziewulskich, płaczkę czy płaskorzeźbę o nieznanej symbolice przedstawiającą starca w grocie. Miłośników sztuki współczesnej może zainteresować pomnik Ignacego Jaxy Bykowskiego z płaskorzeźbą przedstawiającą Matkę Boską z Dzieciątkiem.
Na cmentarzu znajdziemy również nagrobki w kształcie sarkofagów (grobowiec rodziny Jankowskich, nagrobek prof. Bronisława Jamontta), obelisków, a nawet te stylizowane na ludowe kapliczki (wykonana z wypalonej ceramiki kapliczka Klary Borysowskiej). W południowo-zachodnim narożniku cmentarza znajduje się drewniana kaplica cmentarna z 1885 r., która dziś służy jako kościół parafii polskokatolickiej.
Interesujące jest też lapidarium utworzone z nagrobków przeniesionych ze zlikwidowanego w 1992 r. cmentarza staroluterańskiego z połowy XIX w. Ich fragmenty znajdują się wzdłuż ogrodzenia od strony ul. Morcinka. Szkoda, że są tak zniszczone i zdewastowane. Gdyby znalazły się środki na ich renowację, cieszyłyby pewnie niejedno oko.
Nie sposób wymienić wszystkie ważne osoby pochowane na tym cmentarzu. Ta najstarsza nekropolia w mieście pełni funkcję lokalnych Powązek i jest miejscem spoczynku wielu wybitnych torunian. Odnajdziemy tu groby osób zasłużonych wywodzących się ze wszystkich środowisk: akademickiego, artystycznego, duchownego, lekarskiego, politycznego, prawniczego, sportowego, wojskowego czy ziemiańskiego.
Warto dodać, że od 2003 r., z inicjatywy Towarzystwa Miłośników Torunia, przy okazji uroczystości Wszystkich Świętych co roku są przeprowadzane kwesty na rzecz ratowania najstarszych nagrobków na cmentarzu. Za zebrane w ten sposób pieniądze odnowiono m.in. płytę nagrobną pomnika patrioty i działacza niepodległościowego Władysława Szumana czy wspomnianego już Johna Ephraima Wessela oraz nagrobek Mariana Dörffera, żyjącego w okresie międzywojnia adwokata i prezesa Towarzystwa Miłośników Torunia.
Łukasz Cholewicki
Tej nekropolii nie znajdziecie w przewodnikach po Poznaniu, a z pewnością warto ją odwiedzić. Choćby dla niecodziennej rzeźby autorstwa Igora Mitoraja, która zdobi grobowiec rodziny Kulczyków.
Pomnik wdzięczności. Inskrypcja zachowała się dzięki sprytnemu fortelowi. Źródło: Wikimedia, autor: SidromMarmurowy medalion z półpostacią Marii Lidii Cofty, dłuta Wawrzyńca Kaima. Źródło: Wikimedia, autor: SidromNagrobek Ignacego Mackiewicza. Źródło: Wikimedia, autor: SidromKaplica św. Barbary na cmentarzu na Jeżycach. Źródło: Wikimedia, autor: Sidrom
Nekropolia przy ul. Nowina 4 w Poznaniu nie jest oczywistym wyborem, jeśli chodzi o zwiedzanie tego typu obiektów. Bardziej znany jest zabytkowy Cmentarz Zasłużonych Wielkopolan, gdzie znajduje się wiele cennych nagrobków. Z kolei zwiedzając Fort Winiary, możemy natrafić na znajdujące się na stoku cytadeli cmentarze wojenne czy należącą do parafii nekropolię św. Wojciecha. Cmentarz Jeżycki oprócz tego, że ma w sobie sporo uroku, może pochwalić się wieloma ciekawymi, historycznymi obiektami.
Nazwa nekropolii wzięła się od nazwy wioski, a potem dzielnicy, w której cmentarz się znajduje, czyli Jeżyc (jeśli artykuł czytają panie, to być może mają skojarzenie z „Jeżycjadą”, popularną serią książek Małgorzaty Musierowicz, których akcja toczy się w tym miejscu). Cmentarz założono w 1905 roku na obrzeżach miasta, praktycznie w szczerym polu, częściowo na terenie należącym do kolei. Miejsce zaplanowano starannie i symetrycznie. Od początku nekropolia służyła miejscowej parafii. Szybko zbudowano obiekty, którymi możemy cieszyć się do dzisiaj.
W centralnym miejscu cmentarza znajduje się neoromańska kaplica św. Barbary, która powstała w latach, gdy arcybiskupem był Florian Stablewski. Jako że Niemcy i ewangelicy upodobali sobie neogotyk i w tym stylu stawiali świątynie, arcybiskup nakazał, aby Polacy sięgnęli po styl romański. Zachował się również pomnik ku czci poległych w czasie I wojny światowej, powstania wielkopolskiego i wojny bolszewickiej w 1920 roku. Monument przetrwał II wojnę światową. Ówczesny proboszcz ukrył polską inskrypcję pod warstwą obmurowanej i otynkowanej dykty, dzięki czemu uchronił ją przed zniszczeniem przez hitlerowców. Zachowała się również monumentalna, dwuskrzydłowa żeliwna brama wykonana przez J. Janickiego w stylu secesyjnym. Widnieją na niej plakiety o monogramach „IHS” i „MARIA”, a skrzydła bramy zdobią motywy roślinne.
Na cmentarzu znajdziemy obiekty charakterystyczne dla różnych epok sztuki sepulkralnej – od klasycyzmu, przez secesję, po modernizm. Dobrym przykładem tego ostatniego stylu jest nagrobek dr. med. Ignacego Mackiewicza, który został zaprojektowany przez zasłużonego dla Poznania architekta Adama Ballenstaedta. Ma on postać masywnej kolumny ozdobionej uskrzydlonymi główkami aniołów i odwróconymi pochodniami. Do innych oryginalnych i cennych przykładów dzieł należą monumenty, rzeźby i medaliony zaprojektowane m.in. przez Czesława Woźniaka (rzeźba na grobie Pelagii Haendschke), Krystynę Dąbrowską (brązowy medalion na grobie Jureczka Prymkego) i Wawrzyńca Kaima (marmurowy medalion na grobie Marii Lidii Cofty).
W przeciwieństwie do innych zabytkowych cmentarzy obiekty te są w dobrym stanie. Na cmentarzu nie znajdziemy wielu grobów osób, które są znane poza regionem. Miejsce spoczynku znalazło tu za to sporo naukowców, intelektualistów, społeczników i innych osób zasłużonych dla miasta. Fani Lecha Poznań pamiętają, że spoczywa tu Henryk Czapczyk, członek słynnego tria ABC, czyli Anioł, Białas, Czapczyk. Na cmentarzu Jeżyckim pochowano też prof. Adama Wodziczkę, twórcę m.in. Wielkopolskiego Parku Narodowego, dzięki któremu Poznań jest jednym z najbardziej zielonych miast w Polsce.
Największe zainteresowanie wzbudza jednak grobowiec rodziny Kulczyków. Ozdabiają go dwie rzeźby autorstwa Igora Mitoraja. Jedna z nich przedstawia wtulonych w siebie mężczyznę i kobietę, którzy są bez rąk, mają skrzydła. Na marmurowym pomniku wyryto słowa poetki Anny Kamieńskiej: „Bo śmierć to zbyt mały powód, żeby przestać kochać”. Obok posągu ustawiono rzeźbę przedstawiającą drzewa.
Rzeźba na grobowcu Kulczyków autorstwa Igora Mitoraja. Źródło: Wikimedia, autor: MOs810
Wybór pracy tego artysty nie jest przypadkowy. Jan Kulczyk był wielbicielem talentu Igora Mitoraja. W 2003 roku miliarder kupił nawet jedną z rzeźb dla swojej żony Grażyny. Figura o nazwie „Uśmiech Księżyca” ważyła półtorej tony i ponoć była warta kilkaset tysięcy dolarów. Na płycie regularnie są składane kwiaty. Podobno rodzina Jana Kulczyka wybiera wyłącznie te białe.
Cmentarz miał zostać zamknięty w 1961 roku i wpisany do rejestru zabytków, jednak tak się nie stało. Warto go odwiedzić, przejść się urokliwymi alejkami i poszukać ducha dawnego Poznania.
Łukasz Cholewicki
To jedna z najbardziej zachwycających, najstarszych i największych nekropolii na świecie. Cmentarz w Okunoin został założony w IX wieku i jest świętym miejscem w Japonii. Zostało na nim pochowanych 200 tys. osób.
Posąg zmarłego pielgrzyma na jego grobie
Cmentarz znajduje się na świętej górze Koya-san, leżącej jakieś 50 km na południe od Osaki. Jego historia sięga 819 roku, kiedy to mnich Kukai (znany też jako Kobo Daishi), ojciec buddyzmu Shingon, porzucił karierę na dworze, aby z dala od zgiełku tego świata budować swoje duchowe królestwo. Dlaczego akurat w tym miejscu? Teren miał mu przypominać kształtem kwiat lotosu i emanować niespotykaną energią. Za jego życia powstało tylko kilka budynków świątynnych, a cały kompleks zbudowali jego następcy. Dziś liczy on 117 budynków, w których przebywa około 600 mnichów. Na miejscu znajdują się też uniwersytet, miejsca noclegowe i restauracje.
Cmentarz najpiękniejszy jest po zmierzchu
To właściwie małe miasto z infrastrukturą mogącą przyjąć turystów z całego świata. Cmentarz początkowo powstał wokół mauzoleum Kukai. Jego uczniowie, feudalni możni i inni wyznawcy odmiany buddyzmu, starali się, aby ich groby znajdowały się jak najbliżej ich mistrza. Według wierzeń, kiedy Budda powróci, Kukai jako jedyny będzie w stanie pojąć jego nauki. Notabene, mnisi wierzą, że Kukai nie umarł, tylko jest pogrążony w wiecznej medytacji. Codziennie do jego mauzoleum przynoszą jedzenie, raz do roku zmieniają mu też ubranie. Hołd można mu oddać w Sali Lamp, w której przez cały dzień i noc płonie 10 tys. lampionów podarowanych przez pielgrzymów. W piwnicy sali znajduje się 50 tys. maleńkich posągów, które zostały przekazane Kukai z okazji 1150. rocznicy rozpoczęcia wiecznej medytacji.
Wejścia na cmentarz strzeże symboliczna brama torii, którą w Japonii stawia się przy wejściu do świętych miejsc i chramów. Za nią znajduje się tzw. pierwszy most, przed którym należy pokłonić się wizerunkowi Kukai. Dalej zaczyna się ogromny cmentarz.
Co ciekawe, nie ma płotu ani muru. Trudno powiedzieć, gdzie się kończy, a gdzie zaczyna. Nekropolia jest miejscem spoczynku najważniejszych postaci religijnych i historycznych Japonii oraz dziesiątek tysięcy mnichów buddyjskich. Zostali oni pochowani w monumentalnych mauzoleach, grobowcach i grobach, w których odbija się styl wszystkich epok.
Tradycyjnie japoński grób składa się z nagrobka i drewnianych tabliczek sotoba z zapisanymi na nich pośmiertnymi buddyjskimi imionami. Zmarłym nadaje się nowe imiona, aby nie wywołać duszy zmarłego z zaświatów poprzez użycie imienia, które nosili za życia. Na sztachetach z bambusa ustawionych wokół nagrobków niczym płot wypisuje się treść modlitwy, a na kamieniach kaligrafuje słowa błogosławieństwa. Na współczesnej części cmentarza można zobaczyć zaskakujące pomniki niemające nic wspólnego z japońską tradycją, na przykład rakietę, marmurowego psa czy filiżankę kawy zdobiącą mogiłę założyciela firmy UCC Coffee.
Jest też pomnik firmy zajmującej się zwalczaniem szkodników, upamiętniający wszystkie termity, które udało się wytępić dzięki ich produktom. Co ciekawe, przy grobach właścicieli wielkich korporacji stoją skrzynki, do których odwiedzający mogą wrzucać swoje wizytówki, prosząc tym samym o wstawiennictwo i pomyślność w interesach.
Na cmentarzu można zobaczyć posągi przypominające wyglądem dziecko, które są przystrojone w czerwone fartuszki i śliniaczki. To Oiizosama, jedno z bardziej popularnych japońskich bóstw. Opiekuje się dziećmi, zwłaszcza tymi zmarłymi. Kolor czerwony w shinto i buddyzmie ma odstraszać złe duchy i zapewniać pokój i bezpieczeństwo. W lesie drzew stoi mnóstwo nagrobków. Najwięcej jest tam kamiennych stupgorinto, które składają się z pięciu elementów ułożonych jeden na drugim. Symbolizują ziemię, wodę, ogień, powietrze i niebo, czyli buddyjski wszechświat.
Warto zwrócić uwagę na bajkowy drzewostan rodem z fantastycznej baśni. Uwagę przykuwają potężne cedry i cyprysy, a niektóre kryptomerie mają nawet tysiąc i więcej lat. Między korzeniami drzew ukryto figurki przedstawiające boga Jizo, opiekuna dzieci i wędrowców. Nastrój pogłębiają świecące się po zapadnięciu zmroku lampiony toro. Mnisi-przewodnicy zdają sobie z tego sprawę i często organizują wycieczki właśnie po zmroku. Wtedy wszystkie przesądy i legendy związane z cmentarzem brzmią jeszcze lepiej, tak jak np. ta związana z Kamieniem Mroku, głazem w centrum Okunoin, który osądza grzechy – jest cięższy dla grzeszników, a lekki dla prawych. Śmiałkowie muszą spróbować podnieść go jedną ręką. Jest też studnia, w której możemy się przejrzeć, ale jeśli nie ujrzymy swojego odbicia, to znak, że umrzemy w ciągu trzech lat.
Okunoin to dla Japończyków mistyczne miejsce emanujące duchową siłą. Odwiedzając Japonię, warto przekonać się, czy spuścizna Kukai przemawia również do nas.
Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.ZgodaPolityka prywatności