„Kultura Pogrzebu” śmiercią zajmuje się – skądinąd – zawodowo, podejdźmy więc do tematu naukowo i spróbujmy odpowiedzieć na ważne pytanie: w jakim dniu tygodniu umiera najwięcej ludzi?
Tak, ludzie najczęściej umierają w sobotę. Czyż to nie ironiczne? W swój wolny dzień. W dzień, na który najbardziej się cieszą i odliczają cały tydzień – byle do weekendu!
Aby to ustalić, pomocne nam będą dane Centers for Disease Control and Prevention, agencji rządowej Stanów Zjednoczonych działającej przy Ministerstwie Zdrowia i Opieki Społecznej. Badacze wzięli pod uwagę lata 1999–2014. Zmarło w tym czasie 39 mln Amerykanów. Aby uściślić, który z dni tygodnia jest najbardziej niebezpieczny, sięgniemy również pod dane z Centrum Kontroli i Zapobiegania Chorób (CDC). Co z nich wynika?
Zacznijmy od wniosku ogólnego. Bez względu na to, na który dzień patrzymy 10 najczęstszych przyczyn śmierci to: choroba serca, rak, przewlekłe choroby dolnych dróg oddechowych, wypadki, udary, choroba Alzheimera, cukrzyca, grypa i zapalenie płuc, choroba nerek i samobójstwo.
Nie lubię poniedziałków
Najwięcej zgonów z powodu zawałów serca – mniejsza o dokładne liczby – przytrafia się w poniedziałki. Drugi w kolejności jest wtorek. Czyżby tak się objawiał stres związany z koniecznością pójścia do pracy? I odkryciem, ile pracy przed nami przez cały następny tydzień?
Wtorek – pomyśl o podróży
We wtorki odnotowano największą liczbę zgonów z powodu grypy i zapalenia płuc. Bardziej optymistyczne jest to, że w ten dzień jest najmniej w całym tygodniu zgonów z powodu wypadków samochodowych. Jeśli więc mamy wybrać się gdzieś w podróż autem, wtorek będzie idealny – zwłaszcza, gdy jesteśmy niedzielnym kierowcą.
Mordercza sobota
Środa to czas samobójców, którzy najczęściej ten dzień wybierają, aby rozstać się ze światem. W czwartki liczba zgonów się zmniejsza, aby przyśpieszyć w piątek i wyskoczyć mocno w górę w sobotę. Tak, ludzie najczęściej umierają w sobotę. Czyż to nie ironiczne? W swój wolny dzień. W dzień, na który najbardziej się cieszą i odliczają cały tydzień – byle do weekendu!
Przyczyn jest kilka. W soboty dochodzi do największej liczby wypadków, szczególnie samochodowych. Co nie dziwi, bo często wyjeżdżamy na weekend, w dłuższe podróże, etc. W soboty też podejmujemy więcej ryzykowanych zachowań, jak np. prowadzenie po alkoholu. Nie dbamy o siebie, jemy i pijemy zbyt wiele, w grę wchodzą czasem też inne używki. Zamiast położyć się grzecznie do łóżka o ludzkiej porze, jak w pozostałe dni tygodnia, balujemy do rana. Zmuszamy nasze ciała do wzmożonego wysiłku i czasem musimy za to płacić najwyższą cenę. Jest jeszcze jedna prozaiczna przyczyna.
W soboty służba zdrowia działa o wiele słabiej. W weekendy dyżury pełni mniej lekarzy z doświadczeniem i wieloletnim stażem i wiele usług medycznych jest przez to niedostępnych. W soboty i niedziele rzadziej też planuje się specjalistyczne badania, zabiegi i operacje. Przekłada się je na przyszły tydzień. A czas nie zawsze jest naszym sprzymierzeńcem.
Jeśli więc mogę coś poradzić – to w sobotę zamknąć się na cztery spusty w mieszkaniu, wylać alkohol do zlewu, dla pewności nic nie jeść (kto nam pomoże jak się zatrujemy?!), spędzić czas pod kocem z książką lub przed telewizorem. A jeśli nie mamy do siebie zaufania, poprosić szefa, aby dał nam dyżur w pracy. W pracy sobota nam szybko minie, a w niedzielę będziemy już dużo bezpieczniejsi!
Łukasz Cholewicki
Myśleliście, że czas płaczek pogrzebowych i wynajętych żałobników, którzy na pogrzebie robią sztuczny tłum, już minął? Jeśli tak, to się mylicie!
Profesjonalni żałobnicy. Prawda, że wyglądają wiarygodnie? źródło: goldengatefuneralhome.com
Profesjonalni żałobnicy są obecni na ceremoniach pogrzebowych od bardzo dawna. Byli oni w antycznej Grecji, starożytnym Egipcie czy w Chinach, gdzie pełnili ważną funkcję religijną. Płaczki były bardzo poważane w kulturach Bliskiego Wschodu. Czuwały one przy zmarłych,
a w procesji szły przed trumną. Do ich zadań należało głośne lamentowanie i wspólne śpiewanie pieśni żałobnych. Przypisywano im wręcz mistyczną rolę łącznika między światem zmarłych a żywych.
Tak Halina Rudnicka w „Uczniach Spartakusa” opisywała śmierć Kriksosa: „Na wysokim łożu, nogami ku wyjściu, ubrany w złote łańcuchy i nausznice, tak jak lubił za życia, spowity w purpurowe sukno leżał Kriksos. Wokoło ustawiły się płaczki i muzykanci. Jękliwymi głosami, wpół płacząc, wpół śpiewając, płaczki zaczęły wychwalać dzielność, odwagę i hojność zmarłego, ale zagłuszały je przeraźliwe dźwięki piszczałek i fletów”.
W Izraelu nawet najbiedniejsi mieli obowiązek zatrudnić do pogrzebu przynajmniej dwóch flecistów i jedną płaczkę. W niektórych rejonach Radżastanu kobiety do dziś są zatrudniane jako zawodowe żałobniczki. Określane są one mianem „rudaali” (roo-dah-lee), co dosłownie możemy przetłumaczyć jako płacząca kobieta. Ich rolą jest publiczne wyrażanie żalu za członków rodziny, którym ze względu na status społeczny nie wolno okazywać emocji. Zachowują się one bardzo żywiołowo. Głośno płaczą, lamentują, padają na ziemię, teatralnie przy tym zawodząc. Ich zachowanie sprawia, że pozostali żałobnicy nie wstydzą się publicznie manifestować swoje emocje.
W wiktoriańskiej Anglii ludzie fascynowali się śmiercią, a wyższe sfery uwielbiały organizować okazałe pogrzeby. W tym celu wynajmowano gapiów mających robić sztuczny tłum. Oczywiście nie było tu mowy o głośnym płaczu czy innych ekstrawaganckich formach okazywania żalu. Obowiązywała powściągliwość i elegancja. Zwyczaj ten obśmiał Charles Dickens w książce „Oliver Twist”, określając go jako sztuczny i fałszywy – bo cóż z prawdziwą żałobą i smutkiem ma ktoś, kto płacze za pieniądze? Żałobników wynajmowano również we Francji.
W Paryżu po śmierci wróżki, panny Lenormand, w 1843 r. za karawanem jadącym na cmentarz Pere Lachaise szło ponad sto zawodowych płaczek ze świecami w dłoniach.
Także w polskiej kulturze jeszcze do niedawna, szczególnie na wsiach, można było spotkać płaczki. Zwano je również łzawicami czy chłostkami. Były to niemłode już panie, które wynajmowano po to, aby podczas czuwania przy trumnie (oczywiście w domu) głośno odmawiały różaniec, modliły się i intonowały pieśni. Z czasem zwyczaj ten wyewoluował i instytucja płaczki stała się po prostu czymś w rodzaju sąsiedzkiej usługi czy uprzejmości. Z pogrzebu swojego dziadka, odbywającego się na jednej z dolnośląskich wsi we wczesnych latach 90., pamiętam kilka odzianych w czerń pań w podeszłym wieku, które od rana do nocy w asyście kopcących świec czuwały przy katafalku i głośno odmawiały różaniec.
Obecnie płatni żałobnicy są wykorzystywani z tych samych powodów, co dwa tysiące lat temu. Ludzie nadal mierzą wartość zmarłego miarą liczby osób, które uczestniczą w jego pogrzebie. Innym powodem, by skorzystać z usług płatnego żałobnika, może być to, że zmarły ma niewielu żyjących krewnych lub ci mieszkają zbyt daleko i nie mogą wziąć udziału w ceremonii.
Do tego nawiązuje piękny zwyczaj praktykowany na cmentarzu narodowym w Arlingron, gdzie od lat 40. działa grupa wolontariuszek o nazwie Arlington Ladies. Panie biorą udział we wszystkich pogrzebach, aby mieć pewność, że żaden żołnierz nie zostanie pochowany samotnie. Tradycję zapoczątkowano w 1948 roku, gdy jeden z generałów, który brał udział w każdej ceremonii pogrzebowej, zauważył, że przy niektórych pochówkach obecny był tylko kapelan wojskowy. Z tego samego powodu na wielu innych cmentarzach jest obowiązkowa asysta wojskowa.
źródło: www.arlingtoncemetery.mil
Jeszcze do niedawna w angielskim Essex oferowano usługę „Rent a Mourner” („Wynajmij żałobnika”). Za 45 funtów można było wynająć profesjonalnych, dyskretnych żałobników, którzy brali udział w pogrzebie i w sposób przekonywający opłakiwali śmierć ukochanych przyjaciół i członków rodziny osób, które im płaciły. Przed pogrzebem krewni spotykali się z wynajmowanymi żałobnikami, żeby omówić szczegóły przebiegu ceremonii i porozmawiać o zmarłym. Aby wypaść wiarygodnie, zawodowi żałobnicy muszą dużo wiedzieć o nieboszczyku: poznać jego historię, upodobania i zwyczaje, ustalić, w jakich okolicznościach i kiedy mogli się poznać – zawsze może znaleźć się ktoś ciekawski, kto o to zapyta!
Wynajęty żałobnik musi więc mieć w sobie coś z aktora, potrafić improwizować i mieć dobrą pamięć, aby móc przytoczyć wiele szczegółów w krótkim czasie. Strój zależy od charakteru ceremonii. Żałobnicy dostosują się zarówno do ponurej czerni, jak i założą ubrania np. w kolorach ukochanej drużyny piłkarskiej zmarłego.
W Stanach Zjednoczonych jeden z domów pogrzebowych w Teksasie, Golden Gate, miał w swojej ofercie płatnych żałobników, ale usługa ta nie cieszyła się dużym zainteresowaniem. Część zakładów pogrzebowych na życzenie rodzin może wynająć zawodowych żałobników. Według portalu jobmonkey.com koszt pracy jednego waha się od 40 do 120 dolarów. Jeśli zatem nie mamy licznej rodziny, oddanego grona przyjaciół, a chcielibyśmy, aby nasz pogrzeb był okazały, już teraz zacznijmy odkładać na komercyjnych żałobników, którzy za drobną opłatą przyjdą nas powspominać i uronić łzę nad naszym grobem.
Łukasz Cholewicki
Podczas gdy na świecie zaczyna brakować miejsc do pochowania zmarłych, w internecie pojawiają się coraz to nowe możliwości upamiętniania bliskich. Projektanci NFT pracują nad stworzeniem cmentarzy w metaverse, gdzie na wirtualnych grobach będzie można np. złożyć kwiaty czy zapalić znicz.
Jak Wam się podoba taki wirtualny nagrobek? To jedyny taki egzemplarz na świecie
Zacznijmy od wyjaśnienia dwóch kluczowych pojęć, od których zależy zrozumienie tego artykułu. NFT (skrót od „non-fungible token”) to treść istniejąca tylko w świecie cyfrowym. Tokenem może być obrazek, filmik, wpis na Facebooku – wszystko to, co ma swój unikalny kod wyrażający się w ciągu zer i jedynek i posiada certyfikat autentyczności (z angielskiego „blockchain”). Token sam w sobie nie ma żadnej wartości, ale w połączeniu z certyfikatem i społeczną potrzebą posiadania (tokenów jest niewiele, tworzą je np. celebryci – w Polsce chociażby Doda) jest bardzo cenny.
Z kolei metaverse to rozszerzona wirtualna rzeczywistość. To cyfrowy świat, a właściwie wiele światów, do których możemy wejść, zakładając okulary VR. Dziś korzystamy z internetu za pośrednictwem komputera lub telefonu, a w tej alternatywnej rzeczywistości nasze awatary, czyli reprezentacje w cyfrowym świecie, mogą wykonywać wszystkie czynności co w tzw. realu, np. chodzić na spacery, koncerty, widywać się z ludźmi, którzy mieszkają tysiące kilometrów od nas. To brzmi dziwnie, ale mogą spotkać się również z tymi, którzy już nie żyją – lista możliwości w metaverse jest bardzo długa i obejmuje znacznie więcej aktywności niż te, które obecnie podejmujemy w realnym świecie.
W metaverse można także konsumować i kupować. Istnieją już wirtualne sklepy z odzieżą, w których awatary kupują ubrania i noszą je podczas swojej cyfrowej aktywności. Te same elementy garderoby można zamówić w materialnej postaci i poprosić o doręczenie ich do domu. Do metaverse przenoszą się (a ściślej: tworzą tam swoje wirtualne odpowiedniki) również firmy, ale nie tylko one. Pierwszym państwem, które wykupiło fragment świata i postawiło w metaverse odpowiednik ambasady, jest Barbados.
Z kolei władze Seulu tworzą w wirtualnej przestrzeni całe miasto – tak aby można było je zwiedzić i wziąć udział w odbywających się w nim wydarzeniach kulturalnych. Co ciekawe, w wirtualnym mieście będzie można zobaczyć nieistniejące już zabytki, co jest nie lada gratką dla turystów. Jak widać, możliwości cyfrowych modyfikacji są wręcz nieograniczone. Kto nie chciałby zobaczyć Warszawy przed zniszczeniem jej przez nazistów podczas II wojny światowej? Natomiast Koreańczycy, chcąc usprawnić obsługę w urzędach, zamierzają umożliwić interesantom załatwianie spraw w instytucjach państwowych poprzez kontakt z awatarami urzędników.
Skoro w metaverse możemy zrobić wszystko co w realu, to nasuwa się pytanie, czy istnieje możliwość zorganizowania tu pogrzebu. Odpowiedź brzmi: oczywiście, że tak. Grupa o nazwie Remember sprzedała już pięć tysięcy tokenów, które są wirtualnymi nagrobkami. Cena za sztukę to 800 dolarów. Za pieniądze uzyskane ze sprzedaży jej członkowie chcą zakupić przestrzeń na platformie, na której stworzą coś w rodzaju wirtualnego cmentarza. Ma on być gotowy pod koniec 2022 roku.
Tokeny mają unikalny i niepowtarzalny wygląd, a każdy z nich jest czymś w rodzaju klucza do sali pamięci użytkownika, w którym są przechowywane wspomnienia na jego temat, m.in. teksty, obrazy, dźwięki, filmy, elementy 3D. Używając klucza, będziemy więc mogli zanurzyć się w świecie, w którym głównym bohaterem jest zmarły.
Na dole widać kulę pamięci, która symbolizuje duszę osoby, która odeszła. Oświetlona połowa kuli oznacza życie, podczas gdy strona w cieniu reprezentuje śmierć
Inspiracją do powstania tokenów był film „Ready Player One”, dystopia pokazująca świat, w którym na skutek przeludnienia ludzkość mieszka stłoczona w slumsach, a przed ponurą rzeczywistością ucieka do świata wirtualnego. Jest w nim budynek należący do pewnego biznesmena, w całości wypełniony jego wspomnieniami, które można oglądać jak dzieła w galerii. – Kiedy umiera celebryta, ludzie z całego świata go upamiętniają, ale nie zawsze mają możliwość odwiedzenia jego grobu. W metaverse każdy może to zrobić – mówi jeden z członków grupy Remember.
Projekt jest jak najbardziej na serio, a tempo, w jakim sprzedały się pogrzebowe tokeny, pokazuje, że użytkownicy metaverse poważnie podchodzą do tej sprawy. Myślę, że to kwestia czasu, jak zakłady pogrzebowe poza oferowaniem swoich usług w realnym świecie będą organizować pogrzeby w świecie wirtualnym. Awatar pracownika domu pogrzebowego pomoże wybrać token, który najlepiej będzie oddawał charakter i gust zmarłego. Następnie pomoże wypełnić salę pamięci wspomnieniami, zdjęciami i pamiątkami. Nie zapomni też zawiadomić wirtualnej społeczności o możliwości odwiedzenia grobu. Wyśle zaproszenie do awatarów rodziny rozsianej po całym świecie.
Bliscy będą mogli odwiedzać zmarłego, gdy tylko zechcą. Dzięki mikropłatnościom będą mogli zakupić wirtualne znicze czy kwiaty. Brzmi jak science fiction? Trochę tak, ale ta rewolucja już się rozpoczęła. Zdają sobie z tego sprawę najbardziej wpływowi ludzie na świecie. Od października 2021 roku Facebook zmienił nazwę na Meta, a jego właściciel Mark Zuckerberg zapowiada, że przeniesienie aktywności do świata metaverse jest jednym z jego priorytetów.
Łukasz Cholewicki
Maski pośmiertne były niegdyś bardzo popularne. Tradycję ich robienia wyparły fotografia i zmiany kulturowe, jakie zaszły w XX wieku.
Maski pośmiertne były znane już w starożytności. Grecy wykonywali je z wosku i składali do grobów. Przesądni Rzymianie robili je tylko dla swoich cesarzy, a woskowy odcisk twarzy władcy (effigie) był wystawiany na widok publiczny. W średniowieczu maski służyły jako ozdoby. Wykonywano je zarówno dla władców, jak i dla szlachty, bogatych mieszczan czy innych ważnych osobistości.
W XIX wieku maski przeżyły swój renesans, podobnie jak tradycja tworzenia gipsowych odlewów rąk. Maski były szczególnie przydatne podczas sporządzania portretów. Dziś specjaliści w dziedzinie anatomii człowieka mogą bez problemu stwierdzić, czy dany portret został wykonany na podstawie maski pośmiertnej (poznają to po pewnych zmianach, które po śmierci pojawiają się na twarzy).
Gipsowe kopie swojego pośmiertnego wizerunku ma wiele znanych osób, np. Alfred Hitchcock, który zmarł w 1980 roku, a jego twarz doskonale znamy z telewizji. Swoją maskę posiadają też Alfred Nobel, George Washington, Abraham Lincoln czy Maria Antonina. Jessie James i Butch Cassidy, rabusie z Dzikiego Zachodu, też zasłużyli na uwiecznienie ich podobizn w gipsie.
Jak tworzono maski? Zmarły był sadzany na krześle ze specjalnym blatem. Gipsowy odcisk wykonywano zgodnie z zasadami sztuki formierskiej − po zdjęciu formy wypełniano ją gipsem, a samą formę obtłukiwano, dzięki czemu powstawała tylko jedna maska, która do złudzenia przypominała twarz zmarłego. Przy jej ściąganiu dochodziło do lekkiej deformacji odlewu (szczególnie dotyczyło to warg), więc żadna maska nie oddaje idealnie wyglądu zmarłego.
Bardzo dużo zależało od umiejętności osoby wykonującej odcisk. Do pracy nie można było zabrać się zbyt szybko (po wystąpieniu stężenia pośmiertnego), ale też nie za późno. Ważne było również to, by gips został przygotowany ze składników we właściwych proporcjach.
Im mniej wiernie, tym lepiej
Zabawna anegdota wiąże się z odlewem twarzy Chopina. Rzeźbiarz Jean-Baptiste-Auguste Clesinger działał w pośpiechu, wykonywał bowiem maskę pod presją przyjaciół kompozytora, kilka godzin po jego śmierci. Ekspertyzy materiału wykazały, że Clesinger źle dobrał proporcje zaprawy, a poza tym był mało precyzyjny w jej nakładaniu. W efekcie maska, którą stworzył, była bardzo naturalistyczna, twarz Chopina wyglądała na wychudzoną i nie miała wiele wspólnego ze szlachetnym wizerunkiem wielkiego kompozytora.
Krytykowany za swoją pracę Clesinger cztery dni później ponownie zabrał się do pracy, tym razem na spokojnie, i stworzył nowy egzemplarz. Ten był już bardziej zgodny ze społecznymi oczekiwaniami. Twarz Chopina miała odpowiednie proporcje i szlachetny wyraz. Na podstawie maski powstawały kopie, które trafiły do muzeów, prywatnych kolekcji i miłośników twórczości autora „Etiudy rewolucyjnej”. Sporo z nich w znacznym stopniu odbiegało od pierwowzoru: wielu kopistów, czy to z nadmiaru fantazji, czy braku umiejętności, dodawało „trochę” od siebie.
Najczęściej całowana
Co tam jednak Chopin! Najbardziej znana maska pogrzebowa należy do pewnej kobiety, której ciało wyłowiono z Sekwany (Inconnue de la Seine). Była ona znana jako La Belle Italienne. Wiąże się z nią ciekawa historia, w której prawda miesza się z fikcją.
Wiemy na pewno, że jej ciało wyłowiono z Sekwany w latach 80. XIX wieku. Dalej wątki tej historii się mieszają. Według jednych przekazów pośmiertną maskę wykonał oczarowany urodą kobiety lekarz patolog. Inni twierdzą, że to policja, chcąc znaleźć rodzinę zmarłej, zleciła wykonanie jej podobizny. Wizerunkiem młodej, wyglądającej jakby spała kobiety o tajemniczym uśmiechu wkrótce zainteresował się cały Paryż. Choć może zamiast słowa „zainteresował”, bardziej pasowałoby „oszalał”. Kobiety obcinały włosy na wzór fryzury młodej topielicy, poeci pisali o niej wiersze, a malarze malowali jej portrety.
I pewnie nikt by o niej dziś nie pamiętał, gdyby nie Amerykanie, którzy w latach 60. XX w. opracowali resuscytację krążeniowo-oddechową (sztuczne oddychanie i masaż serca). By nauczyć innych, jak prawidłowo ją wykonać, potrzebowali realistycznego manekina. Fantom powstał w Norwegii. Jego autor, Asmund Laerdal, zadbał w 100 proc. o to, by w jak największym stopniu przypominał on człowieka, jeśli chodzi o kształt czy możliwość ułożenia manekina w pozycji zbliżonej do ludzkiego ciała. Użył w tym celu odpowiedniego tworzywa sztucznego. A do zrobienia odlewu twarzy wykorzystał, jak się pewnie domyślacie, maskę pośmiertną nieznajomej kobiety wyłowionej z Sekwany.
Podobno na wzorowanych na jej wyglądzie manekinach trenowało ratowanie życia już 400 mln osób. Możemy więc zaryzykować stwierdzenie, że nie ma na świecie drugiej twarzy, która zebrała tak dużą liczbę pocałunków!
Łukasz Cholewicki
Gdyby w „Milionerach” padło pytanie o najstarszą czynną katolicką nekropolię w Polsce, jestem pewien, że usłyszelibyśmy odpowiedzi, że to pewnie cmentarz Powązkowski, może Rakowicki lub ten w Lublinie. Tymczasem palma pierwszeństwa należy do nekropolii w Ostrowie Wielkopolskim.
Autor: I trzcina, źródło: Wikimedia
Ostrów Wielkopolski to niezbyt duże miasto leżące w Wielkopolsce. W historii zapisało się głównie jako Republika Ostrowska, gdy na miesiąc przed wybuchem powstania wielkopolskiego zaczęły tam powstawać struktury państwa polskiego. Być może słyszeliście też o legendarnej wzajemnej niechęci mieszkańców Ostrowa i Kalisza, ale pewnie to wszystko. Warto jednak wiedzieć, że znajduje się tu najstarszy czynny cmentarz w Polsce, którego początki sięgają 1784 roku! Mieszkańcy Ostrowa są z niego bardzo dumni.
Niewiele brakowało, żeby obiekt się nie zachował. Władze PRL-u chciały go zlikwidować i w tym miejscu poprowadzić autostradę. Cmentarz zamknięto w latach 60. i na nowo otwarto dopiero w 1982 roku. W tym czasie dochodziło na nim do licznych dewastacji. Zrujnowano płyty nagrobne, a zabytkowe metalowe elementy skończyły w punktach skupu… Na szczęście cmentarz, na którym leży wiele osób zasłużonych dla miasta i regionu, m.in. powstańcy listopadowi i styczniowi, hallerczycy, legioniści, przetrwał.
Jego pełna nazwa brzmi cmentarz katolicki parafii pw. św. Stanisława Biskupa. Znajduje się niemal w centrum miasta, w jego południowo-wschodniej części, między ulicami Chopina, Wrocławską a Wysocką. Nie zajmuje dużej powierzchni, raptem półtora hektara. Spoczywa na nim 2 800 zmarłych, z czego około 1 200 zostało zidentyfikowanych.
Neoklasycystyczny grobowiec rodziny Idzikowskich (na tablicy w brzmieniu -Idźkowskich). Autor: Stiopa, źródło: Wikimedia
Co ciekawe, jest to jeden z pierwszych cmentarzy w Polsce, które zostały zbudowane poza murami miasta. Dziś to oczywiste, że nekropolie powstają poza miastem, ale w XVIII wieku nadal budziło to zdumienie i bywało, że ludzie nie chcieli zostać tam pochowani po śmierci, bo poczytywali sobie za dyshonor leżeć gdzieś pośrodku niczego.
Teren cmentarza jest podzielony na sześć nieproporcjonalnych kwater przedzielonych główną aleją na osi północ–południe i bocznymi ścieżkami, które są względem niej prostopadłe. Zachowały się wzdłuż niej piękne okazy lip i grabów, a także ustawione na jej osi figury Matki Bożej z Dzieciątkiem i św. Józefa z Dzieciątkiem.
Cmentarz jest otoczony zabytkowym ceglanym murem, na bramie wejściowej umieszczono inskrypcję: „Mnie żyć jest Chrystus, a umrzeć zysk”. Brzmi niegramatycznie, ale to cytat z Listu do Filipian.
Autor: I trzcina, źródło: WikimediaAutor: I trzcina, źródło: WikimediaAutor: I trzcina, źródło: WikimediaAutor: I trzcina, źródło: WikimediaAutor: I trzcina, źródło: WikimediaAutor: I trzcina, źródło: WikimediaAutor: I trzcina, źródło: WikimediaAutor: I trzcina, źródło: Wikimedia
Niestety, na przestrzeni lat sporo najstarszych grobów uległo samoistnemu zniszczeniu. Nie zachowały się np. mogiły pochowanych tu żołnierzy napoleońskich, którzy polegli podczas odwrotu Wielkiej Armii po wojnie z Rosją w 1812 roku.
Najstarsze nagrobki pochodzą dopiero z 1842 roku. Jeden z nich należy do Juliane Handke z Domaszewskich, drugi do księdza Jana Kompałły, inicjatora budowy królewskiego gimnazjum w Ostrowie. Przy południowym murze znajduje się kaplica pw. Wskrzeszenia św. Łazarza z 1878 roku i neogotycki grobowiec rodziny Parczewskich. Warto zatrzymać się dłużej przy murowanym grobowcu Idzikowskich o klasycyzujących formach i dekoracji architektonicznej. Uwagę przykuwają groby rodzinne z drugiej połowy XIX wieku i początku XX wieku z pięknymi kutymi, żeliwnymi i bogato zdobionymi ogrodzeniami.
Kunszt artystyczny charakteryzuje też rzeźbę figuralną na grobie Bronisławy Maślak z domu Grzędy zmarłej w 1954 roku. Obiekt został przeniesiony do Ostrowa z innej nekropolii.
Szkoda, że na cmentarzu nie znajdziemy już rzeźby „Pielgrzym” autorstwa Władysława Marcinkowskiego, która została wykonana w 1890 roku i pierwotnie umieszczona na grobie Antoniego Chiżyńskiego, posła na sejm pruski. Kiedy w 1962 roku cmentarz zamknięto, rzeźbę w obawie przed zniszczeniem przeniesiono do podcieni kościoła pw. św. Stanisława Biskupa. Plotki głoszą, że ma ona powrócić na swoje pierwotne miejsce.
Od ponad 20 lat organizowaniem kwest w Dzień Zaduszny zajmuje się miejscowe Towarzystwo Opieki nad Zabytkami. Dzięki zebranym pieniądzom udało się już odnowić wiele nagrobków, m.in. księdza Augustyna Szamarzewskiego (1832-1891), uczestnika powstania styczniowego i późniejszego organizatora polskiej spółdzielczości kredytowej w zaborze pruskim, dr. Mariana Poleskiego i dr. Ignacego Taczaka – lekarza i pierwszego przewodniczącego rady miejskiej w 1919 roku.
Dzięki zbiórkom dawny blask odzyskały też grobowce Franciszka Kobylińskiego, uczestnika Wiosny Ludów z 1848 roku, Franciszka Kutznera, powstańca listopadowego, i pochodzących z Ostrowa rodziców kardynała Dalbora. Pieniądze wykorzystano także na naprawę muru cmentarnego od strony parku i tablice memoratywne upamiętniające osoby, których nagrobki zostały zniszczone.
Autor: I trzcina, źródło: Wikimedia
Mimo że nie znajdziemy tu arcydzieł sztuki sepulkralnej na miarę europejską ani grobów tak znanych osób, jakie spoczywają na wspomnianych na wstępie cmentarzach Rakowickim i Powązkowskim, to przy okazji wizyty w Ostrowie Wielkopolskim warto odwiedzić tę nekropolię. To jeden z tych cmentarzy, gdzie czuć historię.
Łukasz Cholewicki
Ludzkie ciało zawiera toksyny, które po naszej śmierci przedostają się do środowiska. Trumna z grzybów czy kombinezon Infinity Burial Suit sprawiają, że zwłoki rozkładają się o wiele szybciej i bez szkody dla środowiska.
Pochówki z wykorzystaniem ekologicznych produktów? Teraz jest to możliwe. Istnieją co najmniej dwa takie rozwiązania i choć nie są jeszcze powszechnie używane, to odbyły się już pierwsze pochówki z ich wykorzystaniem.
The Living Cocoon
W wolnym tłumaczeniu oznacza to „żywy kokon”. Jest to trumna wykonana z grzybów i wypełniona mchem. Proces produkcji trwa kilka tygodni. Grzybnia uformowana na kształt trumny najpierw jest hodowana, a następnie naturalnie suszona. Po wystawieniu na działanie wód gruntowych grzybnia rozpoczyna proces kompostowania.
Tempo rozkładu ciała zależy od różnych czynników i może trwać nawet ponad 10 lat. Ba! Lakierowane i metalowe części trumny czy odzież syntetyczna mogą wytrzymać jeszcze dłużej. The Living Cocoon nawet pięciokrotnie przyspiesza proces rozkładu. Skąd ta różnica? Przyczyna tkwi w „cudotwórczym” działaniu grzybni oraz koloniach bakterii, które rozwijają się pod ziemią. Ich obecność jest też korzystna dla gleby, bo z dobrodziejstw grzybni korzystają inne rośliny.
Za „żywy kokon” odpowiadają projektanci z Delft University of Technology w Holandii, Muzeum Historii Naturalnej i start-up Loop. Zdaniem pomysłodawców obowiązkiem ludzkości jest chronić naturę przed destrukcyjnym wpływem człowieka, a trumna z grzybów umożliwia ponowne zjednoczenie się z naturą. Jako pierwsze tego rodzaju skrzynie zaoferowały domy pogrzebowe z Hagi i Delft, a ich pomysłodawcy mają nadzieję, że rozwiązaniem uda się zainteresować również kontrahentów zagranicznych.
Infinity Burial Suit
Kolejnym proekologicznym produktem jest kombinezon stworzony przez amerykańską firmę pogrzebową Coeio. Projektantka i artystka Jae Rhim Lee swój strój nazwała „Infinity Burial Suit” („wiekuisty strój pochówkowy”). Czarny kombinezon, przypominający uniform ninja, jest pokryty siatką białych nitek, w których zaszyto zarodniki grzybów i innych mikroorganizmów wspomagających rozkład, pomagających neutralizować toksyny i dostarczających glebie składników odżywczych.
Dr Jae Rhim Lee w grzybowym stroju do pochówku w trakcie prestiżowej konferencji TEDEX
Podczas prac nad kostiumem Jae Rhim Lee eksperymentowała głównie na swoich włosach, skórze i paznokciach. Metodą prób i błędów udało się jej stworzyć strój, który dosłownie zjada ciało po śmierci i zamienia je w wolny od zanieczyszczeń kompost. Jak działa Infinity Burial Suit? Po pochówku grzyby i mikroorganizmy zaczynają kiełkować. Rosnąc, uwalniają enzymy, które przyspieszają rozkład ciała i pomagają neutralizować pestycydy i toksyny, takie jak ołów czy rtęć. Proces ten pomaga dostarczyć składników odżywczych do gleby i zapobiega skażeniu roślin.
Pierwszą osobą pochowaną w zaprojektowanym przez Jae Rhim Lee stroju był Dennis White, 63-letni stolarz mieszkający w Woodburn w stanie Massachusetts. W Infinity Burial Suit zostali też pochowani aktor Luke Perry (znany z serialu „Beverly Hills 90210”) czy projektant mody w duchu zero waste Daniel Silverstein.
Ile kosztuje kombinezon?
Firma Coeio stworzyła kilka wersji produktu: tradycyjny strój, całun pogrzebowy i woreczki do pochówku zwierząt domowych. W 2019 roku kombinezon kosztował 1500 dolarów amerykańskich, a mały woreczek do pochówku psa lub kota wyceniono na ok. 200 dolarów. Dla porównania trumny w Ameryce kosztują 2000-5000 dolarów.
Zielone pochówki, takie jak te z wykorzystaniem opisanych powyżej produktów, mogą pomóc zminimalizować negatywny wpływ człowieka na środowisko. Do produkcji kostiumów nie używa się bowiem płynów do balsamowania ani toksycznych substancji, a trumny lub całuny są wykonane z materiałów biodegradowalnych. Dla osób, którym dobro naszej planety leży na sercu, mogą być rozsądną alternatywą. Oczywiście w miejscach, gdzie ich użycie jest dozwolone.
Łukasz Cholewicki
Rozmowa na czacie ze zmarłym tatą lub mamą, potem wyjście na miasto ze znajomymi, a wieczorem telefon do nieżyjącej babci, aby opowiedzieć jej, jak minął dzień? Brzmi nieprawdopodobnie, ale istnieją technologie, które to umożliwiają.
Jest coś głęboko ludzkiego w pragnieniu pamiętania o ludziach, których kochamy, a którzy odeszli. Zachęcamy naszych bliskich do spisania swoich wspomnień, zanim będzie za późno. Po ich odejściu umieszczamy ich zdjęcia na naszych ścianach. Odwiedzamy groby bliskich w dniu ich urodzin. Mówimy do nich tak, jakby tam byli. Ale rozmowa zawsze jest jednostronna.
W jednym z odcinków dystopijnego serialu „Black Mirror” bohaterka, nie potrafiąc poradzić sobie ze stratą męża, zamawia specjalną usługę. Sztuczna inteligencja na podstawie danych z internetu i wpisów w social mediach tworzy realistyczny klon ukochanego, który początkowo czatuje z nią na komunikatorze. Wraz z wprowadzanymi udoskonaleniami najpierw odtwarza jego głos, dzięki czemu staje się możliwy kontakt telefoniczny. Następnie powstaje bioniczny robot będący kopią zmarłej osoby. Brzmi strasznie? Na rynku jest już kilka wciąż rozwijanych narzędzi, które pozwalają nam wcielić pomysły filmowców w czyn.
Dostępna jest też aplikacja głosowa HereAfter umożliwiająca rozmowę z cyfrową wersją zmarłego. Aby ją stworzyć, najpierw trzeba wypełnić ją danymi. W tym celu należy odbyć wielogodzinne sesje z daną osobą i zadać jej wiele pytań. Nigdy nie wiadomo, o czym będziemy chcieli porozmawiać. Stworzenie takiej wirtualnej repliki zajmuje kilka miesięcy, następnie można się nią komunikować za pomocą aplikacji Alexa na telefonie lub za pośrednictwem urządzenia Amazon Echo. – Chociaż sztuczna inteligencja nie może wyeliminować bólu spowodowanego stratą, z pewnością może sprawić, że przetrwają wspomnienia – mówi Rohit Prasad, wiceprezes Amazon Alexa. Aplikację można pobrać z ze sklepu Google Play i AppStore. Wersja testowa przez 14 dni jest bezpłatna.
Podobnie działa StoryFile, ale do głosu dodano obraz. Dzięki dużej ilości materiału wyjściowego i „nauczeniu się” program wybiera z dostępnych informacji najlepsze odpowiedzi. Żeby brzmiało to płynnie i naturalnie, już na etapie nagrywania, rozmowy są prowadzone według wielowątkowych scenariuszy, tak aby jak najbardziej przypominały normalną konwersację. Potem wystarczy, że zadamy podobne pytanie, a program dobierze odpowiednią odpowiedź. Jeśli sztuczna inteligencja jej nie znajdzie, poprosi o zadanie innego pytania – nie stworzy swojej.
Technologię przetestowano podczas pogrzebu mamy jednego z dyrektorów firmy. Po ceremonii na ekranie wyświetlono zdjęcie kobiety, która wygodnie siedziała w fotelu i była wyraźnie rozluźniona i zrelaksowana.
Najpierw opowiadała o swoim życiu, potem odpowiadała na zadawane jej w czasie rzeczywistym pytania. Dowcipkowała, pozwalała sobie na dygresje. Eksperyment się powiódł, bo udało się osiągnąć efekt, jakbyśmy za pomocą kamery rozmawiali z żywą osobą.
Początkowo aplikacja StoryFile wykorzystywała technologię, aby dokumentować wspomnienia osób, które przeżyły Holokaust. Szybko jednak się zorientowano, że rozwiązanie może być też przydatne w biznesie (szkolenia, a nawet rekrutacje) i nadać się do użytku osobistego. Każdy może zakupić pakiet i korzystając z domowych narzędzi (kamerka i laptop), stworzyć własną opowieść i zapisać ją dla potomnych.
Aplikacje HereAfter i StoryFile pozwalają zachować pamięć o zmarłych, ale nie są w stanie zapewnić pełnych, różnorodnych rozmów. Za każdym razem, gdy zadamy to samo pytanie, uzyskamy dokładnie tę samą odpowiedź. Trudno więc mówić, że jest to normalna, naturalna rozmowa. Charlotte Jee z czasopisma „Mit Technolgy Review” stworzyła w HereAfter boty swoich rodziców.
W artykule opisującym jej doświadczenia z testów mówiła, że dochodziło do dziwnych sytuacji, np. gdy jej wirtualna mama zagajała rozmowę od „Dobrze, zaczynajmy. Jest tak wiele do omówienia. Moje dzieciństwo, kariera i zainteresowania. Od którego działu chcesz rozpocząć?”. Gdy na pytanie nie było wgranej wcześniej odpowiedzi, głos mamy mówił: „Przepraszam, nie zrozumiałam pytania. Możesz spróbować zapytać w inny sposób lub przejść do innego tematu?”. Nie obyło się też bez błędów, które testerkę wprawiały w osłupienie. Na przykład pewnego dnia robot taty zapytał ją, jak się czuje. Odpowiedziała: „Jestem dzisiaj smutna”. W odpowiedzi usłyszała radosne i optymistyczne: „To dobrze!”
Dlatego założyciele start-upu You, Only Virtual, chcą pójść krok dalej. Ich celem jest stworzenie spersonalizowanych botów, z którymi będzie można się komunikować poprzez wiadomości tekstowe, e-maile i rozmowy głosowe. Założyciel firmy stworzył już m.in. bot swojej matki.
Pracował nad nim pięć lat, a spisany tekst zajmuje tysiące stron. Dzięki temu teraz, gdy mama już nie żyje, mężczyzna może rozmawiać z nią na czacie, a bot używa zwrotów typowych dla kobiety, myli się w tych samych miejscach, używa tych samych ulubionych emotikonów.
Część ludzi uważa, że słuchanie głosów bliskich po ich odejściu pomaga w procesie żałoby. Zdarza się, że ludzie słuchają na przykład wiadomości głosowych od kogoś, kto zmarł. Sztuczna inteligencja znacznie rozwinęła zdolność naśladowania określonych dźwięków i klonowanie głosu jest dziś stosunkowo proste. Duży rozgłos zyskało wideo autorstwa firmy Amazon, na którym widać małego chłopca słuchającego fragmentu „Czarnoksiężnika z krainy Oz” czytanego przez jego niedawno zmarłą babcię. Głos kobiety został odtworzony w oparciu o jej krótką wypowiedź nagraną za życia.
Wirtualny awatar może być cennym sposobem na pozostanie w kontakcie z kimś, kogo się kochało i straciło. Ryzykowne jest jednak przywiązywanie zbyt dużej wagi do technologii. Psycholodzy zwracają uwagę, że podobne programy mogą zakłócić proces żałoby, bo dzięki zaawansowanym technologiom będzie nam łatwiej wierzyć, że ukochana osoba wciąż z nami jest.
Są jeszcze inne zagrożenia. Każda usługa, która umożliwia stworzenie cyfrowej repliki kogoś bez jego udziału, wiąże się z kwestiami etycznymi dotyczącymi zgody i prywatności. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby ludzie używali np. aplikacji HereAfter do tworzenia wirtualnych wersji żywych ludzi bez ich wiedzy. Nie ma prawa, które zabraniałoby tworzenia awatarów innych osób. A byłoby dziwne dowiedzieć się, że gdzieś istnieje wirtualna wersja mnie, która jest pod kontrolą kogoś innego.
Łukasz Cholewicki
W lipcu cały świat zwariował na punkcie „Barbie”, a kolor różowy opanował naszą planetę. Film z Margot Robbie i Ryanem Goslingiem w reżyserii Grety Gerwig został okrzyknięty najlepszą produkcją 2023 roku. Prawie wszyscy, od restauracji po domy pogrzebowe, dali się ponieść różowemu szaleństwu.
Przykłady? Ależ proszę. W Londynie i Australii pojawiły się różowe budki telefoniczne. Londyńska stacja metra Barbican zyskała na krótko nową nazwę – Barbie can. Burger King serwował zestaw BK Barbie Combo, w skład którego wchodziły Pink Burger (z różowym sosem), frytki i napój. Deser Barbie Donut Shake składał się natomiast z lodów waniliowych i truskawek oraz różowego pączka.
Xbox przygotował różową konsolę Dremhouse, dzięki której każdy gracz mógł się poczuć tak, jakby był mieszkańcem DreamLandu, a w grze Forza Horizon 5 można było pojeździć niepowtarzalnym, różowym samochodem znanym z filmu.
W Malibu udostępniono do wynajęcia specjalną replikę domu, w którym w filmie mieszkała Barbie. W hotelach sieci Hyatt i Hilton w Kuala Lumpur i Bogocie można było skorzystać z apartamentów tematycznie nawiązujących do stylu kultowej lalki.
W filmie kłopoty Barbie rozpoczęły się (uwaga wszyscy, którzy jeszcze nie widzieli filmu, spoiler!) z chwilą, gdy po raz pierwszy pomyślała o śmierci (i o cellulicie). Nic więc dziwnego, że branża pogrzebowa poczuła się wywołana do tablicy, aby podążyć za różową modą.
Domy pogrzebowe w Meksyku, Salwadorze i całej Ameryce Łacińskiej wprowadziły na rynek jaskraworóżowe trumny dla fanów, klalki Mattel.
W dzień premiery filmu po wpisaniu frazy Barbie w wyszukiwarkę Google można było zobaczyć taki widok
Firma Olivares Funeral Home stworzyła trumnę o nazwie „Barbie House” i sprzedawała ją pod hasłem „Możesz odpocząć jak Barbie”. W klipie promocyjnym firma przekonuje, że „Ta trumna o uderzającym jasnoróżowym kolorze reprezentuje energię niezapomnianych przeżytych chwil”.
Dom pogrzebowy Alpha and Omega w Ahuachapán w Salwadorze wypuścił na rynek różowe trumny jeszcze przed premierą filmu. Szał, który ogarnął Amerykę Łacińską, przekonał firmę do pójścia krok dalej i ozdobienia tekstylnych wyściółek trumien wizerunkami lalki i małymi białymi gwiazdkami.
Właściciel firmy Issac Villegas w cytowanych na całym świecie wywiadach powiedział, że jeszcze rok temu rodziny wolały tradycyjne trumny w kolorach brązowym, czarnym, białym lub szarym. Teraz sprzedał swoje pierwsze różowe trumny i zamierza mieć ten kolor w swojej ofercie.
W Stanach Zjednoczonych popularna się stała petycja, której celem jest skłonienie firmy Mattel do stworzenia Barbie jako dyrektorki domu pogrzebowego. Oto jej fragment:
„Według danych Stowarzyszenia Dyrektorów Pogrzebowych stanu Nowy Jork w ciągu ostatnich 40 lat liczba dyrektorów zakładów pogrzebowych będących kobietami w Stanach Zjednoczonych wzrosła z 5 do 43 procent. (…) Jestem dyrektorką i chciałabym zwrócić uwagę małych dziewczynek na całym świecie na wkład kobiet w branżę pogrzebową. Barbie przedstawiona jako dyrektorka pogrzebowa zainspiruje kolejne pokolenie i będzie poszukiwaną lalką przez wszystkie kobiety pracujące w tej branży. Widziałam Barbie przedstawioną jako nauczycielkę, pielęgniarkę, lekarkę i polityka. Teraz czas na dyrektorkę pogrzebową Barbie!”
W chwili pisania tego artykułu petycja w serwisie change.org miała już 3 tys. 676 podpisów. Ktoś zażartował, że kupiłby zestaw do zabawy „Barbie – dyrektorka pogrzebowa”, ale pod warunkiem, że jest w komplecie ze zwłokami Kena. Inni komentowali, że Barbie powinna być ubrana w czarny garnitur i kostium w prążki, a Ken zajmować się balsamacją i prowadzić karawan.
Wiele innych domów pogrzebowych wykorzystało moment, aby w mediach społecznościowych pośmieszkować, ale też pochwalić się swoimi produktami, np. różowymi urnami. Tak zrobił np. Zakład Pogrzebowy Nekros ze Śremu. Mnie do gustu najbardziej przypadła grafika włoskiego domu pogrzebowego z Brescii Taffo Funeral Services. Jest prosta, nie epatuje różem, a napis głosi „Barbie nie żyje”.
Jak na ten zalew różu reagują internauci? Nucą pod nosem słowa piosenki „Barbie girl” zespołu Aqua: „Death in plastic, it’s fantastic”, czyli „Śmierć w plastiku jest fantastyczna”, i komentują, że wreszcie nie widzą śmierci w ciemnych barwach. Dziękujemy ci za to, Barbie!
Łukasz Cholewicki
Zastaw się, a postaw się – ta wydawałoby się typowa polska cecha nie jest obca Toradżom – ludowi, który zamieszkuje indonezyjską wyspę Sulawesi. Wierzą oni, że śmierć to przejście do lepszego, dostatniego życia, do którego droga wiedzie przez wspaniały pochówek.
Położeni na uboczu, z dala od turystów, Toradżowie bardzo długo opierali się wpływom cywilizacji. Zostali podbici przez Holendrów, którzy siłą nawrócili ich na protestantyzm. Odizolowani od świata zachowali swoje pradawne zwyczaje, którą mogą szokować i zaskakiwać.
Wedle wierzeń ludu Toraja człowiek, który już nie żyje, ale nie został jeszcze pogrzebany nie jest zmarłym, a „chorym”. Zmarłym będzie dopiero po oczyszczeniu i odprawienieniu wszystkich rytuałów. Wówczas będzie gotowy, aby udać się do boskiej krainy Puya. Drzwi do niej znajdują się tylko w miejscu, w którym przyszło się na świat. Każdego zmarłego, czy trzymając się nazewnictwa Toradżów – „chorego”, trzeba ściągnąć z powrotem na wyspę. Nieważne, ile to będzie kosztować i ile czasu to zajmie. Zdarza się, że od śmierci do pogrzebu upływa kilka miesięcy lub lat.
Uroczystościom towarzyszą pieśni i tańce. Autor: Sergey – Flickr
Kiedyś przez ten czas „chory” znajdował się w osobnym pomieszczeniu w domu. Przynosiło mu się jedzenie i papierosy, przychodziło na pogawędki, a przed domem zawieszało białą wstążeczkę. To był znak, że w środku znajduje się ktoś oczekujący na pogrzeb. Dzisiaj przepisy sanitarne na to nie pozwalają. Zmarli przebywają w osobnym budynku.
Balsamowaniem też zajmuje się specjalista, a nie rodzina, która za pomocą rurek z bambusa upuszczała płyny z ciała, okładała je całunami i kadziła. Nie zmienia się tylko czas oczekiwania na ceremonię. Ten jest uzależniony w dużej mierze od rodziny i przyjaciół, którzy muszą zgromadzić środki niezbędne do odprawienia pożegnalnej uroczystości.
Trzej starsi biorą udział w ceremonii czuwania. Autor: Lord Mountbatten
Datę ceremonii ustala się we współpracy z głównymi darczyńcami, którzy partycypują w kosztach pogrzebu. Głos decydujący ma również kapłan, zwany minaa, który – będąc w kontakcie z duchami przodków, znając układ planet – wybiera najbardziej odpowiedni termin. Informację o śmierci zapisuje się na dużych plakatach, które rozwiesza się we wsi, aby nikt nie przegapił tego wydarzenia.
Pogrzeb rozpoczyna się od przeniesienia ciała w uroczystej procesji z domu zmarłego na plac, gdzie odbędzie się ceremonia. Wcześniej „chorego” częstuje się jedzeniem i winem, dużo żartuje. Potem kładzie się go na katafalk w kształcie łodzi i nieśpiesznie idzie na miejsce ceremonii. Ważne jest, aby odwiedzić po drodze wszystkie miejsca, które dla zmarłego były ważne. Jest wesoło, żałobnicy spryskują się wodą, a tragarze, którzy niosą ciało, potrząsają nim, aby to, co ziemskie, oddzieliło się od ducha, a dusza odleciała w przestrzeń i połączyła się z gwiazdami. Muszą jednak bardzo uważać, aby ciało nie dotknęło ziemi. W takim wypadku podróż zmarłego do Puya musiałaby zostać wstrzymana, a całą uroczystość trzeba by zaczynać od nowa.
Figurki Tau Tau strzegą wejścia do groty, a przed wynalezieniem fotografii, były jedynym upamiętnieniem wizerunku zmarłego Autor: Arian Zwegers
Na placu buduje się miasteczko składające się z chaty zmarłego i kilkunastu lub więcej (to zależy od wielkości pogrzebu – w niektórych uroczystościach bierze udział pół tysiąca osób!) chat dla żałobników. Każda z nich jest ponumerowana, podłogi są wyściełane dywanami, a gości strzegą magiczne znaki zawieszone na ścianach. W domu z numerem „1” na specjalnym podwyższeniu robi się miejsce dla zmarłego.
Lud Toraja pogrzeby wyprawia tylko dorosłym. Dzieci, które mają jeszcze mleczne zęby, chowa się w dziuplach drzew puszczających białą żywicę, zwaną mlekiem matki. Po włożeniu do dziury ciała dziecka otwór jest zakrywany matą palmową. Tam ciała się rozkładają i łączą z powrotem z Ziemią.
O ile resztę zwyczajów udało się połączyć z dominującym na wyspie chrześcijaństwem i obecnym duchem czasów, o tyle drzewne pochówki zostały stanowczo zakazane.
Gdy zmarł ostatni król Toradżów, uroczystości trwały kilkanaście dni. W tym czasie zabito 100 białych, najdroższych, bawołów. Pochówek kosztował majątek, choć „zwykłe” ceremonie też są drogie. Przybywa na nie cała rodzina, sąsiedzi, znajomi, nawet nieznajomi są mile widziani. Liczba gości i ich status świadczy o prestiżu zmarłego. Problemem jest tylko to, że wszystkich trzeba ugościć i dać im jeść. Aby więc trochę ulżyć organizatorom, goście, którzy pojawiają się na pogrzebie, przychodzą z darami.
Cenny bawół albinos. Autor: Jrintanen
Największe znaczenie ma bawół. Zarówno duchowe – bo to zwierzę jest otaczane szacunkiem i kultem, jak i finansowe. Bawół albinos kosztuje nawet 10 tys. dolarów lub więcej, a zwykły – około 2-3 tys. Dla nas to duży wydatek, co dopiero dla ubogich Toradżów. Tylko prawdziwy bogacz może pozwolić sobie na taki zakup. Popularnymi darami są kury, kaczki i gęsi. Wszystkie kończą w ten sam sposób. Jeszcze w trakcie uroczystości są rytualnie sprawowane, na miejscu przyrządzane i podawane do jedzenia. Najgorszy los spotyka bawoła, którego prowadzi się na środek placu, przywiązuje do pala, odmawia rytualne formuły i maczetą podrzyna gardło.
Rodzina skrzętnie notuje, kto z czym przyszedł. Kiedyś trzeba będzie się odwdzięczyć i jak darczyńca umrze, przynieść na jego pogrzeb podarunek o podobnej wartości. W czasie uroczystości panuje atmosfera pikniku. Występują lokalne zespoły, ktoś recytuje wiersze, inny zatańczy. Zwierzęta nie tak chętnie idą na rzeź. Słychać piski, kwiki, zerwana krowa popędzi gdzieś hen przed siebie, trzeba będzie ją łapać i przyprowadzić. Wszędzie kręcą i bawią się dzieci. Pogrzeb trwa nawet kilka dni. Goście przychodzą, siedzą, jedzą, a kiedy się znudzą, idą do domu. Wracają następnego dnia, aby odpocząć od żmudnej pracy na ryżowych poletkach.
Tak wygląda skalny cmentarz Toradżów. Autor: Cahyo Ramadhani
Na koniec ciało zmarłego przenosi się do rodzinnej groty. To wykute w skałach grobowce, które mają zwykle powierzchnię 2-3 metrów sześciennych, tak aby zmieściła się w nich duża rodzina. Groty są zamykane na drewniane drzwiczki, a na ich straży zostawia się wyrzeźbione tabliczki lub figurki tau tau z wyobrażeniem zmarłego.
Czasem groty zastępuje się naturalnymi jaskiniami. Przy niektórych znajduje się nawet kilkadziesiąt takich pstrokatych rzeźb, a w środku na zbutwiałych marach, czyli łodziach, można potknąć się o kości zmarłych. Toradżowie odwiedzają swoich zmarłych i przychodzą z nimi porozmawiać. Oczywiście nie z pustymi rękami – zawsze mają coś do jedzenia i picia.
Kapłan podczas uczty śmierci. Autor: Tropenmuseum
Lud Toraja jest przywiązany do swojej tradycji, ale jego zwyczaje również ewoluują. Zamiast grot skalnych coraz częściej wybiera się betonowe sarkofagi lub budowle. Figurki tau tau są wypierane przez fotografie i towarzyszą im chrześcijańskie krzyże. Coraz częściej używa się też trumien.
W porównaniu z innymi ludami Toradżowie mają to szczęście, że ich wyspa znajduje się daleko od miejsc odwiedzanych przez turystów. Jest szansa, że ich oryginalny kult śmierci przetrwa jeszcze długie lata.
Łukasz Cholewicki
Ciało nieznanego mężczyzny i dom pogrzebowy, dzięki któremu prawda przez przypadek wychodzi na jaw. Brzmi intrygująco? Zapraszam do lektury opowieści z dreszczykiem z początku XX wieku!
Ta historia, która nieco przypomina latynoską telenowelę, zdarzyła się w 1902 roku w Stanach Zjednoczonych. Kiedy pracownicy zakładu pogrzebowego Brown, Noland & Co. znajdującego się w amerykańskim Asheville odebrali zwłoki trzydziestokilkuletniego mężczyzny, byli przekonani, że to kolejny rutynowy przypadek.
Anglik Charles H. Asquith, do którego należało ciało, kilka miesięcy temu przyjechał do miasta w interesach i zatrzymał się w jednym z miejscowych hoteli. Pech chciał, że mężczyzna zachorował na gruźlicę i zmarł. Jego ciało zabalsamowano, a do rodziny wysłano telegram i czekano, aż ktoś odbierze zwłoki. Rzecz w tym, że nikt się nie zjawił. Właściciel hotelu był równie niecierpliwy co przedsiębiorca pogrzebowy i czekał, aż ktoś ureguluje rachunek.
Stany to kraj ludzi operatywnych. Właściciel zakładu pogrzebowego uznał, że ciało zmarłego, zamiast leżeć gdzieś na zapleczu, może zarabiać na siebie, będąc – przepraszam za ten żart – żywą reklamą jego firmy. Nieboszczykowi założono elegancki strój wieczorowy, na głowę włożono mu jedwabny kapelusz, do ręki dano laskę i tak ubranego położono w szklanej trumnie. Dzięki reklamom zamieszczonym w gazetach do zakładu ściągały tłumy chcące zobaczyć prawdziwy popis sztuki balsamacyjnej.
Po artykułach w prasie do zakładu zaczęły też docierać pierwsze listy.
W 1905 roku do domu pogrzebowego przyszło pismo od lady Douglas z Lambert’s Point w Wirginii, która oświadczyła, że jest żoną nieboszczyka. Na podstawie opisu zwłok w prasie rozpoznała w zmarłym swojego męża, angielskiego szlachcica lorda Douglasa.
Z kolei pewien bankier napisał, że zmarły to domokrążca sprzedający cudowny proszek, który miał zapobiegać wybuchom benzyny. Arystokrata bawiący się w pokątnego sprzedawcę?
W maju 1907 roku kilka kobiet z różnych części Stanów Zjednoczonych przybyło do Ashville, aby obejrzeć ciało. Wszystkie rozpoznały w nim swojego męża i stanowczo żądały wydania zwłok. Ten istny węzeł gordyjski musiały rozwiązać lokalne władze. Jedna z gazet ogłosiła, że ciało, które wciąż reklamowało firmę Brown, Noland & Co., należy do Sydneya Lascellesa, jednego z największych oszustów w historii. Śledczy poszli tym tropem.
Odnaleziono adwokata, który reprezentował Lascellesa na kilku procesach, kiedy stawiano mu różne zarzuty. Mężczyzna ujawnił, że oszust przez lata żonglował nazwiskami i tożsamościami, podając się np. za lorda Beresforda, dystyngowanego pana, który z łatwością wkupywał się w łaski rekinów finansjery i bogatych pań. Lascelles był żonaty co najmniej 16 razy!
Lord Douglas, przedstawiony w Charlotte Daily Observer z 20 maja 1910 r.
Fałszywy lord wykorzystywał swój wygląd i urok, aby nawiązywać relacje z bogatymi i wpływowymi ludźmi. Dbał o to, by jego oszustwa były jak najbardziej wiarygodne, szczycił się nawet szlacheckim herbem, który miał nadrukowany na swojej niby książeczce czekowej. Była ona warta tyle, co papier, z jakiego ją wykonano. Czeki były bez pokrycia, a zanim oszukany nieszczęśnik zdążył je zrealizować, Lascelles znikał z towarem i kosztownościami, które udało mu się wyłudzić.
Jeśli myślicie, że prawda o Lascellesie zaszkodziła w jakiś sposób firmie pogrzebowej Noland, Brown & Co., to muszę was rozczarować. Właściciele zakładu trzymali jego ciało na wystawie przez trzy lata. Do czasu. W 1910 roku pojawiła się kobieta podająca się za szwagierkę prawdziwej żony Lascellesa.
Pani Summerfield wyjaśniła, że Lascelles potajemnie poślubił jej siostrę bez zgody matki swojej wybranki. Ta wyrzekła się córki po tym, jak młodzi przehulali jej majątek podczas pobytu w Europie. Kiedy pieniądze się skończyły, Lascelles wymknął się w swoim stylu, porzucając żonę.
Pani Summerfield zapłaciła rachunek w wysokości 110 dolarów wystawiony przez firmę pogrzebową i zorganizowała transport ciała do Waszyngtonu, aby je skremować. Wyjaśniła, że nie może znieść myśli, że jej szwagier wciąż przebywa w zakładzie pogrzebowym, zamiast być pochowanym.
Można by pomyśleć, że to koniec opowieści o Sydneyu Lascellesie. Jednak nieboszczykowi nie było dane odpocząć. W sierpniu 1910 roku pewna nowojorska gazeta napisała, że po kremacji prochy mężczyzny zaginęły. Podobno zostały zabrane przez tajemniczą kobietę o nazwisku Thomas. Spekulowano, że była ona jedną z wielu żon Lascellesa.
Po zgłoszeniu zniknięcia pani Thomas i prochów jej męża trop się urywa, a sprawa przechodzi do historii jako przykład tego, jak działania marketingowe domu pogrzebowego uruchomiły machinę niespodziewanych zdarzeń.