Magazyn
branży pogrzebowej

Wyrywam je, jak tylko ich zabiją

Pierwsze próby pozyskania organów podjęto ponad 200 lat temu. Na przełomie XVIII i XIX wieku zapanowała moda na przeszczepianie zębów. Dawcami byli żywi i… martwi.

W XVIII i XIX wieku wyrywanie zębów było pracą zespołową wykonywaną przez rwacza, jego asystentów, pacjenta oraz potencjalnych obserwatorów

Było to poniekąd wymuszone tragicznym stanem uzębienia naszych przodków, brakiem możliwości leczenia i niewiedzą na temat istnienia bakterii – również tych wywołujących próchnicę. W tamtych czasach stomatologia jako oddzielna gałąź medycyny dopiero raczkowała. Leczeniem zębów zajmowali się chirurdzy, którzy wypełniali ubytki w zębach ołowiem, srebrem lub złotem.

Trzeba jednak dodać, że na lekarzy i plomby stać było jedynie najbogatszych. Zdecydowana większość w ogóle nie leczyła zębów, a kiedy te zaczynały boleć, po prostu je wyrywano. Angielska poetka i pamiętnikarka, Dorothy Wordsworth, w 1802 roku napisała: „Dzisiaj złamał mi się ząb. Wkrótce stracę wszystkie”. 30-letnia kobieta była już niemal pozbawiona uzębienia.

Kiedy będziecie oglądać film historyczny czy kostiumowy, pamiętajcie o jednym przekłamaniu – zdrowych i ładnych zębach aktorów. W rzeczywistości stan uzębienia ludzi w tamtych czasach był tragiczny. Żyjący w XVIII wieku architekt Henry Holland opisywał w swoim pamiętniku człowieka o imieniu Briffet, którego „usta były szerokie jak drzwi od stodoły, a wargi grube i wystające jak połcie surowej wołowiny skrywające paskudne, zgniłe i połamane zęby”.

Taki wygląd ust mógł być wynikiem nieporadnych prób wyrywania chorych zębów. Jedną z nich opisał XVIII-wieczny brytyjski pamiętnikarz, James Woodforde, który problem zepsutego uzębienia postanowił – jak większość – rozwiązać za pomocą podkuwacza koni:

„Ząb bolał mnie całą noc. Wstałem krótko po piątej i około siódmej posłałem po niejakiego Reevsa, który wyrywa zęby w tej parafii. Przyszedł około siódmej i wyrwał mi ząb, atoli w straszliwy sposób. Wyrwał duży kawał dziąsła i złamał przy tem jeden kieł. Przyprawił mnie o ból okrutny przez cały dzień i jeszcze kolejny, a moja twarz nabrzmiała kolosalnie pod wieczór. Dałem mu mimo to dwa szylingi i sześć pensów. Chyba jest za stary, żeby rwać zęby. Wzrok mu szwankuje”.

Czas to nie tylko pieniądz

Wizyta u chirurga – niedostępna dla większości ze względu na koszty – nie chroniła przed podobnymi przeżyciami. Można je było co najwyżej złagodzić. Przed poważniejszymi zabiegami stomatologicznymi pacjent dostawał alkohol albo laudanum (nalewkę z opium). Dodatkowo wiązano mu ręce, zaś asystenci chirurga przyduszali go do ziemi, żeby nie wykonywał gwałtownych ruchów. Kluczem do udanego zabiegu (nie tylko stomatologicznego) był czas – im krótsza wizyta, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że pacjent zejdzie z powodu szoku lub wykrwawienia.

Satyryczny rysunek opublikowany w jednej z brytyjskich gazet w 1787 roku. Przedstawia on scenę wyrywania zębów ubogiemu dziecku. Obok czekają już biorcy – bogacze marzący o ładniejszym uśmiechu. Pierwszy od lewej stoi bosy chłopiec dłubiący w nosie – zapewne za chwilę on też zostanie dawcą.

Człowiek zamożny, który chciał zamaskować częściowy lub całkowity brak uzębienia, mógł jeszcze obstalować sztuczną szczękę. Wykonywano je z porcelany lub pojedynczego kawałka kości zwierzęcej, w tym słoniowej. Wszystkie rodzaje materiałów były dalekie od ideału. Kość szybko się odbarwiała i rozkładała, natomiast porcelana „hałasowała” przy mówieniu i jedzeniu, traciła połysk, a nade wszystko łatwo się kruszyła. Wkrótce zdano sobie sprawę, że żaden materiał nie dorówna naturalnym zębom. I takie też były najlepszej jakości sztuczne szczęki wykonane z ludzkich zębów osadzonych na mostku z kości słoniowej.

Niektórzy decydowali się na wyrwanie bolącego zęba i ponowne umieszczenie go w dziąśle. Taki pomysł zrealizował w 1812 roku pułkownik Peter Hawker: „Po trzech dniach i trzech nocach tortury, którą zadawał mi bolący ząb, kazałem go wyrwać i wsadzić z powrotem. Dzięki takiej operacji niszczy się nerw i likwiduje wszelaki ból, a ząb znów nadaje się do przeżuwania”.

Jednak w wielu przypadkach stan wyrwanego zęba uniemożliwiał jego ponowne osadzenie. Ci, którzy chcieli zachować estetyczny wygląd jamy ustnej, musieli posiłkować się cudzym uzębieniem – pozyskanym od zmarłych lub żywych.

Na zapotrzebowanie rynku odpowiedzieli zarówno chirurdzy, jak i przestępcy czy biedota, która w wyrywaniu zębów zmarłym i dostarczaniu ich medykom dostrzegła bodaj możliwość okazjonalnego zarobku. „Zalecam każdemu dentyście, żeby zawsze miał pod ręką kilka zębów zmarłych, aby któryś z nich mógł dopasować do zębodołu. Takie zęby mogą przetrwać w szczęce latami, zwłaszcza gdy dobrze podtrzymują je sąsiednie zęby” – radził w 1778 roku kolegom po fachu dentysta John Hunter.

Wobec takiej postawy medyków rynek nielegalnego handlu zwłokami przeżywał rozkwit. Już wcześniej złodzieje rozkopujący groby zaspokajali zapotrzebowanie na ciała ze strony lekarzy, chirurgów i szkół medycznych. Oczywiście oficjalnie wykradanie ciał z grobów było nielegalne i groziły za to kary, ale perspektywa zarobku była dla przestępców zbyt kusząca. Z drugiej strony środowisko medyczne wiedziało, skąd pochodzą zwłoki czy pojedyncze organy, ale przymykało na to oko. Historycy przyznają, że bez tego procederu nie nastąpiłby wówczas postęp medyczny.

Zapotrzebowanie na zwłoki było ogromne. Rabusie preferowali ciała biedaków, dlatego że ich groby były płytsze. Poszczególne elementy zwłok kradziono jeszcze przed pogrzebem, gdy leżały przygotowane w trumnach. Jednak złodzieje większość wyciągali z grobów – im szybciej po pochówku, tym lepiej, bo przez wzruszoną ziemię łatwiej było się przekopać, a i ciało było świeższe.

Czas odgrywał kluczową rolę. Ze względu na rozkład i odór zwłoki były nieprzydatne dla anatomów już po kilku dniach. Bransby Cooper, bratanek znanego londyńskiego chirurga, na początku XIX wieku pisał w swoim pamiętniku: „Każdy dentysta w Londynie kupował w tamtym czasie zęby od tych ludzi (złodziei cmentarnych – przyp. red.), a społeczeństwo ma niewielkie pojęcie, ile mogą zarobić zatrudniający się w ten sposób”.

Zęby na wagę złota

Cooper znał realia od podszewki. W 1814 roku podczas wojny na Półwyspie Iberyjskim przebywał w Hiszpanii. Jego wuj wysłał wówczas z Anglii umyślnego o nazwisku Butler, żeby ten „pozyskał zęby”. Gdy Cooper zapytał go, jak chce to zrobić, Butler wyjaśnił bez ogródek: „Ależ proszę pana, niech tylko przyjdzie bitwa, a zębów też będzie w bród. Wyrywam je, jak tylko ich zabiją”.

Sądząc po ubraniu, przedstawiony na tym obrazku rwacz zębów mógł być członkiem lepiej wykwalifikowanej kadry: aptekarzem lub chirurgiem

Zęby były towarem tak cennym, że ich kradzieżą wielu zajmowało się dorywczo – tak jak markietani, wędrowni handlarze ciągnący za wojskami. Bransby pisał: „Na ogół pozyskiwali zęby w nocy po bitwie. Wyrywali je tylko młodym i zdrowym żołnierzom, bo właśnie ich uzębienie najlepiej nadawało się do celów, do których było przeznaczone. Tylko zawrotne sumy mogły ich ośmielić do takiej grabieży, bo nie znam w całej armii żołnierza, który nie wypaliłby w łeb komuś, kto rabuje zwłoki jego towarzysza w ten sposób”. 

W czerwcu 1815 roku w bitwie pod Waterloo poległo ponad 18 tysięcy żołnierzy. Ich ciała zostały bezlitośnie ograbione. Klienci w Anglii byli bardzo zadowoleni z protez wykonanych z zębów młodych, zdrowych ludzi. Wielu chwaliło się „zębami z Waterloo”. Część z tych „szczęśliwców” została oszukana – zapłacili oni krocie za „zęby z Waterloo”, a dostali uzębienie nieboszczyków, których ciała wykopano na brytyjskich nekropoliach.

Dla cmentarnych grabieżców zęby były pożądanym towarem. Nawet jeśli rozkład ciała był już zbyt zaawansowany, by sprzedać zwłoki anatomowi, zęby wciąż mógł kupić chirurg czy dentysta (zawód dentysty dopiero raczkował, a zębami osób, które było stać na leczenie, zajmowali się przede wszystkim chirurdzy). Niejaki Joseph Naples, marynarz służący w Marynarce Królewskiej, który po zakończeniu służby wstąpił do gangu, odnotował w swoim pamiętniku, że jeden z przestępców „po pozyskaniu ciał w listopadzie 1812 roku sprzedał zęby panu Thompsonowi za pięć gwinei”.

Gwinea była równa jednemu funtowi, czasami przekraczała jego wartość. Ze wspomnień Naplesa wynika zatem, że jego kamrat dostał za zęby równowartość co najmniej pięciu funtów. W tamtych czasach była to ogromna suma stanowiąca równowartość kilkumiesięcznych, a nierzadko ponadrocznych zarobków prostych ludzi. To właśnie te „zawrotne sumy”, o których wspominał cytowany wcześniej Banrsby, zachęcały markietanów, by ryzykowali życie i okradali zwłoki żołnierzy.

Jeśli ktoś z jakichś powodów nie chciał zębów nieboszczyka, miał do wyboru uzębienie od żywych dawców. Takie transplantacje zębów były bardzo popularne przez kilka dekad, począwszy od lat 70. 

XVIII wieku. Dawcami była biedota, która uczyniła sobie z tego źródło dochodu. Biedacy zazwyczaj pozwalali sobie wyrywać zdrowe, przednie zęby. Wspomniany wcześniej dentysta John Hunter radził medykom, by „zawsze mieli na podorędziu kilku chętnych z dobrymi zębami, gdyż jeśli zęby jednego nie będą pasować (do zębodołu biorcy – przyp. red.), to może nada się uzębienie innego”.

To, że ktoś miał zdrowe zęby, nie zawsze oznaczało, że był on całkowicie zdrowy. Dzisiaj jest oczywiste, że przy takich zabiegach mogło dochodzić do zakażenia, w tym do transmisji chorób z organizmu dawcy do organizmu odbiorcy. Jednak w tamtych czasach nikt się tym nie przejmował, a o zarazkach jako przyczynie chorób jeszcze nie słyszano. Tych, którzy podejrzewali, że operacje wiążą się z ryzykiem zakażenia, lekceważono. „Zęby należy pobierać z ust wyglądających na usta osoby zdrowej. Nie to, żebym uważał, iż można (przy zabiegu – przyp. red.) przeszczepić chorobę” – pisał Hunter.

Nic więc dziwnego, że transplantacje zębów – czy to od zmarłych, czy od żywych dawców – czasem kończyły się ciężką chorobą, a nawet zgonem – jak na ironię – wywołanym przez tych, którzy mieli leczyć. Albo przynajmniej zapewnić piękniejszy uśmiech.

Stomatologia

  • Jako oddzielna specjalizacja lekarska pojawiła się ona dopiero w XVIII wieku. Leczeniem zębów, które polegało głównie na ich wyrywaniu, rzadziej na wstawianiu prymitywnych plomb, zajmowali się chirurdzy. Mieli oni niższy status niż lekarze ogólni. Jednak zdecydowanej większości osób nie było stać na jakiegokolwiek lekarza. Ich leczeniem zajmowali się znachorzy lub aptekarze.
  • Ze względu na brak wiedzy w kwestii czynników wywołujących choroby profesjonalna opieka lekarska – chociaż nieporównywalnie droższa – nie była dużo lepsza od znachorskiej. Sami lekarze zdawali sobie sprawę z niedoskonałości medycyny (ale i ceny swoich usług). W swoich listach Catherine Hutton, córka bibliotekarza i historyka Williama Huttona, przytacza autentyczny według niej dialog dwóch lekarzy: „Charles White, znany w Manchesterze lekarz, mówi do doktora Johna: «To ilu pacjentów zabiłeś w tym roku?» «Nieważne ilu. Zabijam ich taniej niż ty» – odrzekł John”. 

Copyright 2023 | Realizacja: cemit.pl