Magazyn
branży pogrzebowej

Sto lat przed COVID-em

Jak branża pogrzebowa poradziła sobie z hiszpanką?

„Stolarze po wsiach i miasteczkach nie robią nic innego, tylko trumny. Choroba tak wycieńcza ludność, że staje się na długi czas niezdolna do pracy. Cierpi na tym ogromnie gospodarka na roli. Nie kopie się ziemniaków, które wkrótce zaczną gnić, nie uprawia się roli pod zasiew oziminy” – donosił krakowski „Głos Narodu” w październiku 1918 roku. Tuż przed odzyskaniem przez Polskę niepodległości mieszkańcy zaborów walczyli z pierwszą falą grypy hiszpanki. 

Podobnie jak dzisiaj, wiele osób podczas pandemii hiszpanki odmawiało noszenia maseczek. Kobieta ma przypiętą do płaszcza kartkę z napisem: „Noś maseczkę albo idź do więzienia”

Media nie poświęcały wówczas epidemii tyle uwagi co obecnie. Zbyt dużo działo się w polityce: koniec wojny, traktat pokojowy, wyznaczanie nowych granic państwa. Do tego dochodziła cenzura wojskowa. Władze nie chciały, by nieprzyjaciel wiedział zbyt dużo o rozmiarach epidemii. Wszystko to zepchnęło temat zarazy na dalsze strony gazet. Varsavianista Rafał Jabłoński zauważa, że w stołecznej prasie grypa była obecna głównie w nekrologach. Jeśli ktoś zmarł „po krótkich i ciężkich cierpieniach”, jak pisano, to było wiadomo, że chodzi o ofiarę hiszpanki.

Zresztą nazwa ta nie była wówczas popularna. Polacy, sądząc, że choroba przywędrowała ze wschodu, nazywali ją najczęściej ukrainką, wołynką albo chorobą bolszewicką. W rzeczywistości żadne z tych określeń – łącznie z hiszpanką – nie było trafne. 

Pierwsze przypadki grypy pojawiły się w USA w stanie Kansas w obozie wojskowym Camp Funston. Oficjalnie pierwszą osobą, u której stwierdzono tę chorobę, był kucharz wojskowy Albert Gitchell. Grypa „made in USA” zyskała miano hiszpanki, ponieważ tylko hiszpańska prasa mogła pisać otwarcie o epidemii i jej rozmiarach. Hiszpania nie brała udziału w pierwszej wojnie światowej i nie wprowadziła cenzury wojskowej. W tamtejszych gazetach epidemia nie schodziła z pierwszych stron gazet. Zapewne było tak również dlatego, że na grypę zachorował ówczesny król Hiszpanii Alfred XIII Burbon. Ponieważ uważano, że zaraza szaleje najbardziej w tym kraju, określenie „hiszpańska grypa” przyjęło się w większości państw.

Wróćmy jednak na tereny zaborów. Warszawskie gazety ograniczały się jedynie do wzmianek o epidemii. Więcej pisała prasa regionalna i nawet jeżeli jej doniesienia były cenzurowane, to i tak obraz sytuacji był alarmujący. Według wspomnianego „Głosu Narodu” grypa grasowała w podlwowskich wsiach „w sposób przerażający”. Choroba miała dotknąć mieszkańców „niemal każdej chaty”. „Śmiertelność jest ogromna” – podsumował autor artykułu.

„Całe połaci kraju (Galicji – przyp. red.) ogarnęła nieznana dotąd epidemia – hiszpanka. Jak po miastach choroba ta nie jest tak straszną z powodu bliskości sąsiedztwa lekarzy, tak po wsiach czyni ona ogromne spustoszenia” – relacjonował wydawany przez Polskie Stronnictwo Ludowe tygodnik „Piast”. „W powiecie grybowskim i sądeckim są parafie (np. Krużlowa), w których jest po kilka pogrzebów dziennie zmarłych ludzi na hiszpankę”. Te pochówki – według autora artykułu – odbywały się „zwykle bez płaczu, bo często cała najbliższa rodzina zmarłego leży w gorączce i nie ma kto nad trumną zapłakać. Często się zdarza, że matka, leżąc bezprzytomna w gorączce, nie wie, że z domu wynoszą jej zmarłe dziecko”.

Zachorowania były masowe, co prowadziło do paraliżu niektórych sektorów gospodarki. Według doniesień prasowych grypa dotknęła 45 tysięcy pracowników kolei pruskich. Część pociągów nie wyjechała na trasy. W regionie poznańskim listonosze przestali dostarczać przesyłki, wstrzymano działanie sieci telegraficznej. 24 października 1918 roku redakcje wszystkich gazet w Krakowie wydały wspólne oświadczenie, w którym przeprosiły czytelników za trudności w związku z dostawą prenumerat – większość gazeciarzy leżała w łóżku z grypą. Z tego samego powodu znacznie zmniejszył nakład „Dziennik Bydgoski”. Zdarzały się dni, gdy kilka gazet regionalnych w ogóle się nie ukazywało.

W prasie przeważała opinia, że grypa jest groźniejsza na prowincji ze względu na trudniejszy dostęp do opieki lekarskiej. Łatwiej było o lekarza czy dostanie się do szpitala w miastach, ale i tam choroba zebrała swoje żniwo. Łukasz Mieszkowski w pracy „A Foreign Lady: The Polish Episode in the Influenza Pandemic of 1918” („Dama z zagranicy. Polski epizod w pandemii grypy z 1918 r.”) pisze, że w ciągu 20 miesięcy trwania epidemii w Warszawie zmarło na hiszpankę od tysiąca do dwóch tysięcy osób (przy populacji 820 tysięcy ludzi). Tak duża różnica w szacunkach wynika z ułomności ówczesnej dokumentacji szpitalnej. Nie wszystkie zgony spowodowane zapaleniem płuc wiązano wówczas z hiszpanką, a z dużym prawdopodobieństwem należy przyjąć, że to ona była główną przyczyną śmierci. 

Dokumentacja szpitalna i cmentarna zaginęła podczas drugiej wojny światowej. Jak zauważa Szymon Słomczyński w pracy „Przebieg grypy hiszpańskiej w Polsce”, niemożliwe jest ustalenie precyzyjnej liczby zgonów w tamtym okresie, gdyż informacje o zgonach pochodziły ze źródeł pośrednich, takich jak artykuły prasowe, raporty władz lokalnych lub czasopisma medyczne.

Przyrost zgonów musiał być jednak duży. W połowie października 1918 roku „Kurier Lwowski” alarmował, że „miejskie zakłady pogrzebowe nie są w stanie zapewnić wystarczającej liczby trumien i personelu, by przeprowadzać pochówki”. Brakowało pracowników do obsłużenia dodatkowych pogrzebów ofiar hiszpanki. Rodziny zmarłych musiały czekać na ceremonię po kilka dni. Na początku grudnia 1918 roku strajk z powodu nadmiaru obowiązków ogłosili karawaniarze ręczni. „Sekcja wynajmu wózków zażądała podwyżek do 22 marek na dwóch ludzi” – donosił „Kurier Polski”.

Hiszpanka zabijała głównie osoby między 20. a 40. rokiem życia. Choroba dotykała całe rodziny, o czym świadczyły nekrologi: małżeństwo Głogowskich – on 37 lat, ona – 28. Osierocili dzieci. Kolejne nekrologi to trójka rodzeństwa: 

19-letni Józef Śliwierski, miesiąc później jego dwie siostry: 18-letnia Leokadia i 24-letnia Stefania. Inny nekrolog: Leon Kasprzak – 16 lat, jego siostra Czesława – 18 lat. Jednymi z pierwszych ofiar hiszpanki w Polsce były 13-letnia Leokadia Hain i jej starsza siostra, która zmarła dzień później.

Nie wszyscy byli w stanie poradzić sobie z tak nagłym odejściem bliskich. Młoda kobieta z Poznania zastrzeliła się po śmierci męża. Osierociła pięcioletnią córkę. Byli również tacy, którzy padli ofiarą przekonań, że epidemia nie istnieje. Informację o ognisku hiszpanki w kompanii 18-letnich rekrutów w Śremie przełożeni uznali za zbiorową symulację w obawie przed wysłaniem na front. Chorym odmówiono pomocy, wskutek czego zmarło 16 żołnierzy.

Koszmar dla lekarzy i pacjentów

Paniczny lęk odczuwali zarówno ci, którzy zetknęli się z chorymi, jak i sami chorzy. W kilku ekstremalnych przypadkach pacjenci szpitali – przerażeni tym, jakie objawy miały osoby umierające obok nich – wybijali szyby i wyskakiwali na ulicę. Te sceny opisał Szczęsny Bronowski, ordynator szpitala wojskowego na Mokotowie, podczas wygłoszonego w 1922 roku odczytu „Epidemja grypy w latach 1918-1920”.

Szpital dla chorych na hiszpankę w stanie Kansas

Trudno dziwić się tym reakcjom, gdyż przebieg choroby bywał bardzo drastyczny. „Prawie 80 proc. chorych miało typowe objawy grypy – zapalenie górnych dróg oddechowych o umiarkowanym nasileniu i podwyższoną temperaturę” – opisywał Bronowski. „Pozostałych błyskawicznie zwalała z nóg gorączka do 40 stopni, skrajne osłabienie, bóle głowy i kości oraz rozwój infekcji w oskrzelach i płucach. Jedna trzecia z tych chorych wchodziła w stan krytyczny. Rozwijało się u nich krwotoczne zapalenie płuc. 

Każda próba złapania oddechu powodowała wystąpienie krwawej piany na ustach, a także krwawych wycieków z nosa, uszu oraz otworów wydalniczych. Wyglądali okropnie” – relacjonował ordynator szpitala wojskowego. „Ich zniszczone pęcherzyki płucne nie mogły dostarczać tlenu do krwi, wskutek czego rozwijała się u nich sinica. Twarz nabierała niebieskawego odcienia. Na ustach, uszach i koniuszkach palców rozwijała się martwica, powodując ogromny ból. Z zainfekowanych gałek ocznych, spod spuchniętych powiek wydostawała się wydzielina ściekająca po obu stronach poczerniałych nosów. Do tego dochodziły halucynacje i napady lęku będące skutkiem infekcji systemu nerwowego” – pisał Bronowski. 

Sami lekarze byli zaskoczeni tym, jak organizm najciężej chorych reagował na wirusa hiszpanki. Sekcje zwłok wykazywały duże przekrwienie różnych narządów z ogniskami już powstałej martwicy. U części zmarłych wykryto stany zapalne mózgu, a także uszkodzenie nerek i wątroby.

Branża pogrzebowa w rozsypce

Na całym świecie hiszpanką zaraziło się około 500 mln osób, co stanowiło jedną trzecią ówczesnej populacji. Zmarło 50 mln ludzi. Teoretycznie był to czas żniw dla branży pogrzebowej, ale nadmierny popyt na usługi odbił się na ich jakości, a świadomość zagrożenia brała górę nad radością z dodatkowego zarobku. Ze względu na cenzurę wojskową informacje o kryzysie w branży pogrzebowej w Europie są oszczędne. Dużo więcej pisała o sytuacji związanej z pochówkami prasa w USA.

Plucie w miejscach publicznych było na początku XX wieku powszechne. W budynkach publicznych umieszczano nawet spluwaczki. Podczas pandemii władze Filadelfii uznały, że opluwanie przestrzeni wokół siebie sprzyja rozwojowi zakażeń. Napis na tramwaju: „Ślina niesie śmierć”

Amerykańskim przedsiębiorcom szybko zabrakło miejsc w kostnicach i prosektoriach. Wielu z nich musiało trzymać trumny ze zwłokami w korytarzach domów pogrzebowych albo na ulicy. John Delano z New Haven w stanie Connecticut wspomina, że jako sześciolatek bawił się wraz z kolegami przed kostnicą, wspinając się po stercie trumien. Chłopcy nie byli świadomi, że znajdowały się w nich ciała. – Myśleliśmy: „Rany, ale zabawa. To jak wspinaczka na piramidę” – opisuje John Delano.

Niektórzy przedsiębiorcy zdecydowali się trzymać zwłoki w swoich prywatnych domach. Frank Fitzpatrick, dziennikarz gazety „Philadelphia Inquirer”, przywołuje rodzinną historię. W czasach pandemii jego pradziadek prowadził zakład pogrzebowy. Gdy liczba zwłok przekroczyła stan krytyczny, przedsiębiorca zdecydował się trzymać je w swoim domu. Nastoletnia wówczas babcia dziennikarza i jej młodsza siostra musiały nauczyć się żyć pod jednych dachem z nieboszczykami i lawirować między trumnami i ciałami znajdującymi się w pokojach.

– Pewnego dnia babcia i siostra wróciły do domu później niż zwykle. Reszta rodziny już spała, a parter budynku, pełen nieboszczyków, tonął w ciemnościach. Dziewczynki wstrzymały oddech i przeciskając się w mroku przez makabryczne pole minowe złożone z trumien i wózków na zwłoki, posuwały się na paluszkach w stronę schodów. Po drodze musiały minąć stół, do którego ich ojciec przywiązał dotkniętego stężeniem pośmiertnym nieboszczyka. Musiał to zrobić, bo umierający na hiszpankę ludzie mieli płuca wypełnione płynem i cierpieli na duszności, które nasilały się w pozycji leżącej. Z tego powodu wielu chorych spędzało ostatnie godziny życia na krzesłach i tak zastawała ich śmierć, a potem stężenie pośmiertne – opowiada Frank Fitzpatrick. Przygotowując nieboszczyków do pochówku, ojciec dziewczynek rozprostowywał ciała zmarłych, przywiązując je sznurkami do blatu stołu w salonie. Gdy przechodziły obok, sznurki puściły i nieboszczyk gwałtownie „usiadł” na stole. 

– Wrzasnęłam tak głośno, że słyszała mnie chyba cała zachodnia Filadelfia – wspominała dziennikarzowi jedna z córek przedsiębiorcy. Po chwili zbiegł obudzony krzykiem ojciec dziewczynek i bynajmniej nie był rozbawiony zajściem. – Nie wiem, czy przez to, ale wkrótce mój pradziadek zamknął zakład i zatrudnił się jako urzędnik w sądzie miejskim – kończy opowieść dziennikarz.

Filadelfia była jednym z tych miast, które pandemia dotknęła w największym stopniu. W jej szczycie umierało blisko tysiąc osób dziennie. Powszechnym widokiem były rzędy domów przyozdobione czarną krepą na znak żałoby. Często nie była to jedyna dekoracja. Spanikowani ludzie nawet nie myśleli o pochowaniu bliskich. Owijali zmarłych w prześcieradła i wystawiali ich ciała przed domy. Zwłoki zabierali śmieciarze, ładując je do przerobionych na zbiorowe karawany śmieciarek.

Pracownicy służby zdrowia musieli mieć nerwy ze stali. Pielęgniarki z Czerwonego Krzyża odwiedzające chorych często napotykały w łóżku dwie osoby, z których jedna była tak chora, że nie zdawała sobie sprawy, że małżonek czy dziecko leżące obok już nie żyje. Innym powszechnym widokiem były ciała zmarłych okryte blokami lodowymi (używanymi w czasach przedlodówkowych do zamrażania żywności), upchnięte w kącie pokoju, gdzie gniły całymi dniami.

W październiku 1918 roku szalejąca w Camden w stanie Nowy Jork grypa zabiła 18-miesięczną Augustę, ale oszczędziła jej siostrę bliźniaczkę Eleonorę. Na pochówek niemowlęcia nie było szans. Przed zakładami pogrzebowymi zalegały sterty trumien z nieboszczykami, których nie miał kto pochować. Matka dziewczynek, Sarah Jane Andersson, zdecydowała się przewieźć ciało dziewczynki do znajomego przedsiębiorcy pogrzebowego w Filadelfii. Włożyła obie bliźniaczki – żywą i martwą – do jednego wózka i poszła do portu, gdzie wsiadła na prom do Filadelfii. Kilkakrotnie w trakcie tej podróży ludzie zachwycali się słodkimi śpiącymi bliźniaczkami, na co pani Andersson odpowiadała uśmiechem, za którym skrywał się ogromny lęk. Nie chodziło bynajmniej o samą możliwość odkrycia przez współpasażerów, że jedno z dzieci jest martwe. Transport zwłok między stanami (Camden leży w stanie Nowy Jork, Filadefia zaś – w sąsiedniej Pensylwanii) był w czasie epidemii nielegalny. Gdyby ktoś się zorientował i doniósł policji, Sarah Andersson trafiłaby do aresztu, a Eleonora do przytułku. Podróż jednak przebiegła pomyślnie. Matka dziewczynek dotarła do znajomego przedsiębiorcy, który pochował Augustę, a Sarah i Eleonora wróciły do Camden, gdzie doczekały końca epidemii.

Trumna – towar pierwszej potrzeby

Wobec braku trumien władze Filadelfii zleciły firmom produkcję drewnianych pudeł do chowania zwłok. Transportu trumien – tradycyjnych lub prowizorycznych – strzegła uzbrojona straż, był to bowiem towar bardziej pożądany niż… papier toaletowy podczas pandemii koronawirusa.

Szpital dla chorych na hiszpankę w USA. Sanitariuszki mają maseczki z gazy. Innych wówczas nie było

Firmy trumniarskie i bez pandemii miały ręce pełne roboty. Wciąż trwała pierwsza wojna światowa. Tysiące ludzi szło na rzeź. Wracali oni martwi, czasami w kawałkach, które trzeba było włożyć do drewnianej trumny, zanim złożono je w ziemi i wbito w nią żołnierski krzyż. Gdy do ofiar wojny dołączyły ofiary pandemii, popyt przekroczył podaż o kilkaset procent. Rada Przemysłu Wojennego w USA nakazała producentom trumien zaprzestać produkcji wszelkich ozdobnych modeli. Mieli oni skupić się tylko na najprostszych wzorach. Wybór rozmiarów ograniczono do dwóch: 175 i 190 cm.

Mimo uproszczenia procesu produkcji trumien wciąż brakowało. Lokalne władze były coraz bardziej zdesperowane. Louis Brownlow, aprowizator stołecznego Dystryktu Columbia, napadł z uzbrojonymi ludźmi na dwa pociągi transportujące w sumie 270 trumien do Pittsburgha i grożąc kolejarzom bronią, przekierował je do Waszyngtonu. Na cmentarzu New Calvary w Bostonie grabarzom nakazano rozkopywać groby i wyrzucać ciała z trumien, żeby drewniane skrzyniewykorzystać przy kolejnych pochówkach. 

Tam przynajmniej mieli jeszcze grabarzy. W Nowym Brunszwiku w stanie New Jersey grabarze albo polegli w walce z grypą, albo rzucili pracę, żeby się nie zarazić. Do robót wezwano zatem 15 wychowanków domu poprawczego. Mieli kopać groby pod okiem strażników.

W Baltimore, ze względu na brak grabarzy chętnych do pracy, na cmentarz zapędzono pracowników urzędów miejskich. Do miasta skierowano też żołnierzy z Fortu Meade, żeby pochowali zalegające od trzech tygodni zwłoki 175 zmarłych na cmentarzu Mount Auburn.

BHP dla balsamistów

Pracownicy zakładów pogrzebowych znaleźli się w gronie osób najliczniej zakażonych. Amerykański „Miesięcznik Balsamisty” w numerze z listopada 1918 roku pocieszał, że balsamiści są mniej narażeni na zakażenie niż lekarze, ponieważ dysponują silnymi środkami odkażającymi i nie mają do czynienia z żywymi osobami, które kichają i kaszlą. Mimo to redakcja doradzała, by szczególnie starannie wstrzyknąć silny roztwór balsamujący do płuc, a przed rozpoczęciem pracy ze zwłokami dokładnie wymyć je środkiem dezynfekcyjnym oraz spryskać wnętrze ust i nosa co najmniej 70-procentowym roztworem alkoholu.

Ten model maseczki raczej nie pełnił swojej funkcji

Miesięcznik zalecał również noszenie maseczek. Te z początku XX wieku były wykonane z gazy. „Czasopismo radziło używanie maseczek co najmniej czterowarstwowych. Taka maseczka jest tania, ale jeśli ktoś chce używać jej wielokrotnie, należy ją wysterylizować, gotując co najmniej przez pół godziny. Oprócz maseczki absolutnie niezbędny jest fartuch i rękawiczki” – zauważyła redakcja. 

Copyright 2023 | Realizacja: cemit.pl